Jak to szło? It never rains in southern California.. No cóż, muszę zdementować. Los Angeles w drugiej połowie kwietnia wita mnie pochmurnym niebem i dość rześką aurą. Ale najważniejsze, że ja i mój bike dotarliśmy w całości! Składam go na lotnisku i po prostu ruszam jakby nie było w nieznane. No, może nie jest to aż tak proste – wyjazd z lotniska jest owszem, może i łatwy, ale dla kierowców czterech, a nie dwóch kółek. Nie odważam się zatem wjechać na dookołalotniskowe estakady. Informacji Turystycznej brakL, ale dzięki radom lokalsów udaje mi się jakoś wydostać z LAX. Niezwykle przydatne okazują się wydruki map, które zapobiegawczo przygotowałam sobie w domu. Tu mała dygresja na temat podróży – przed wyjazdem długo szukałam informacji nt. jakie linie lotnicze są przyjazne, albo przynajmniej nie uprzykrzają życia cyklistom chcącym przewieźć także swój welocyped i nie dopłacać do tego fortuny. Co prawda mój rower podróżował już ze mną kilkanaście razy, ale zawsze było to w obrębie Europy tanimi liniami lub LOT-em. W podróży zamorskiej postawiłam na British Airways i szczerze polecam te linie. W ramach wykupionego biletu w klasie ekonomicznej dopuszczają pokaźny limit kilogramów bagażu – można wziąć ze sobą bez dopłaty na pokład plecak/torbę, 20 kg (!) bagażu podręcznego (fakt, obowiązuje limit wielkościowy) i 23 kg. nadawanego. Doładowując torbę z rowerem swoim śpiworem, namiotem i innymi takimi utensyliami, udaje się mi nie dopłacać już nic a nic.
Celowo przylecialam kilka dni przed innymi wyprawowiczami BaltiCCycle 2012, aby mieć więcej czasu na aklimatyzację, no i samo zwiedzenie Los Angeles. Pierwszą noc na amerykańskiej ziemi spędzam dość nietypowo, bo na łódce w marinie w dzielnicy Marina del Rey w gościnie u Mike’a – chlopaka z organizacji Warmshowers (www.warmshowers.org), której celem jest wspomaganie będącego w drodze cyklisty ciepłym prysznicem tudzież noclegiem. Super sprawa! Ja co prawda jestem dopiero na początku mojej podróży, jednakże po spędzeniu kilkunastu godzin w samolocie prysznica potrzebuję, i to bardzo.. Potem na 3 noce przenoszę się do Adrienne – to przemiła, choć wiekowa gospodyni z Servasu. Ma 82 lata i jest niezwykle otwarta na świat i ludzi. Dużo rozmawiamy i mam wrazenie, że znamy się od dawna.
W L.A. spędzam 5 dni i choć może wstyd to przyznać, ale za szczególnie nie zwiedzam.. będąc po raz pierwszy w USA i to od razu na zachodnim wybrzeżu krążę na rowerze po mieście i chłonę lokalne klimaty. Pałętam się po Bulwarze Zachodzącego Słońca, Rodeo Drive, Beverly Hills i tym podobnych słynnych adresach, przy których w obwarowanych rezydencjach mieszkają amerykańskie celebrities – można to lubić bądź nie, ale moim zdaniem warto tu być i poczuć ten blichtr. Tori Spelling i gliniarzy jednak nie spotykam. Centrum dzielnicy Hollywood generalnie jednak bardzo mnie rozczarowuje – słynna aleja gwiazd to zwykły chodnik, którego o mało co nie przeoczyłam. Teatr chiński Graumana, przed którym tak chętnie fotografują się gwiazdy zostawiając odciski swoich dłoni także po prostu mijam idąc drugą stroną ulicy.. Dostrzegam za to Kodak Theatre w którym odbywa się coroczna gala przyznania Oskarów, czyli nagród amerykańskiej Akademii Filmowej. Podczas tego zapuszczania się tu i ówdzie źle obliczam odległość do przebycia (ach, te mile) i ląduję późnym wieczorem na nieciekawych ulicach, gdzie kręci się sporo podejrzanych typków.., jeden z nich patrzy na mnie ze zdziwieniem i uprzejmie uświadamia: „It’s dangerous outta here madam” – „I know” odpowiadam naciskając mocniej na pedały.
Nadoceaniczną dzielnicę Venice Beach, w której nocujemy z ekipą Crotosa, można nazwać cokolwiek „szemraną”. Bliskość oceanu jest miła, ale gromadzi się tu takie młodzieżowo-hippie odleciane towarzystwo. W sumie fajnie to zoabaczyć, ale straganiarsko-spelunkowe otoczenia to nie moja bajka. Odnoszę wrażenie, ze L.A. to miasto hiszpańskojezyczne, mnóstwo tu przybyszy z Meksyku no i innych państw obu Ameryk. Mają oni nawet swoją nazwę – Angelenos. Nie jest to jak się okazuje raj na ziemi – miasto „może pochwalić się” jednym z największych wskaźników zanieczyszczenia powietrza w skali roku, a okres smogowy utrzymuje się tu od maja do października. Nie wspominając już o trzęsieniach ziemi..
To, co mi sie bardzo podoba tu (i w ogóle w USA jak się przekonam) to te szerokie ulice i fakt, ze kierowcy nie rozjeżdżają rowerzystek.. co do rowerzystów nie wypowiadam się:). Nie trąbią, nie pouczają, nie przepędzają i nie wymyślają od takich-owakich. Czekają cierpliwie, aż sie człowiek przetarabani, choć dawno juz by tymi kolosalnymi samochodami zmietli z drogi. Chodniki są świetnie wyprofilowane i nie ma przeszkód w postaci „umilających” życie krawężników. Jednym słowem – moim zdaniem to raj dla cyklistów.
2 comments
Hi, this is a comment.
To delete a comment, just log in, and view the posts’ comments, there you will have the option to edit or delete them.
[…] przygoda z Warmshowers zaczęła się.. w Los Angeles w 2012 roku. Był to ze wszech miar nietypowy nocleg – po pierwsze był on na łódce w marinie, po drugie nie […]