Gdyby nie Bukowina, zapamiętałabym Rumunię przez pryzmat mało ciekawych połaci słoneczników i kukurydzy. Tu, na zielonych wzgórzach pogranicza rumuńsko-ukraińskiego elewacje domów wydają się być utkane z delikatnej koronki. Są pastelowe jak wyprawka nowonarodzonego dziecka bądź przyozdobione kolorowymi wzorami, paskami i szlaczkami. Dachy przykrywają domy jak wyprasowany niedzielny obrus, bramy zapraszają do wjazdu subtelną drewnianą wycinanką. Urodziwe są nawet stodoły – te w kolorze ciemnego drewna bądź pomalowane w biało-brązowe pasy z przylepionym z boku gołębnikiem. Niemal każdy dom i obejście stanową swojego rodzaju artystyczne dzieło, od którego świat robi się weselszy i piękniejszy – zwłaszcza w świetle słońca kończącego się, lecz wciąż upalnego lata. Jadę co chwila przystając a głowa kręci mi się naokoło.
Z Jassy wyruszyłam rowerem w stronę stolicy regionu – Suczawy, wystarczy już tych pociągowych podwózek. Przed wjazdem na Ukrainę chciałam dotrzeć do podnóża Karpat i odwiedzić choć jeden czy dwa z malowanych monastyrów, jakimi słynie region Bukowiny.
Wyjazd z dużego miasta nawet w weekend nigdy nie należy do rowerowych przyjemności, zatem gdy tylko mogę skręcam w mniejszą drogę, potem w jeszcze jedną i jeszcze jedną.. Choć okolica przypomina tu step wsie są raczej zadbane a drogi całkiem dobre. Jak to w Rumunii dużych ilościach przez końskie bryczki. Chcąc przekroczyć niewielkie jak mi się wydaje wzgórze pnę się pod górę już któryś kilometr, gdy asfalt się kończy i zaczyna kamienista rąbanka. W Rumunii dla „polepszenia” nawierzchni mniejszych lokalnych dróg wysypuje się je miałkimi kamieniami. Staram się po tym jechać, koła ledwo dają radę, ale ja już nie, w końcu odpuszczam, spacer lepiej mi wyjdzie. Mężczyźni z przejeżdżającego samochodu zatrzymują się i coś tłumaczą pokazując, abym zawróciła, w końcu widząc moją niechęć machają ręką i jadą. To jeden z dwóch samochodów, jakie mijają mnie podczas pchania roweru przez następne… 25 kilometrów. Zła na siebie za te robienie skrótów padam w przydrożnym sadzie jabłkowym i zostaję na noc, pomimo tego, że do zachodu słońca jeszcze trochę czasu zostało. Ale jak wiadomo, zmęczenie zawsze mija a jabłka są smaczne, zapamiętam sobie jednak, by nie pchać się w bardzo w lokalne rumuńskie drogi.
Kieruję się na wioskę Kaczyca (Cacica), gdzie do dziś dnia zamieszkują potomkowie Polaków, głównie rodzin górników, którzy zostali tu sprowadzeni wraz z rodzinami w pierwszym dwudziestoleciu XIX wieku do tutejszej kopalnia soli. W oknie Domu Polskiego, gdzie jak się dowiaduję można przenocować kartka „po klucz proszę dzwonić do pani Krystyny lub pójść tak i tak..”. Wewnątrz na stole znajduje się pełna wpisów księga gości, jednakże tego wieczoru nikogo oprócz mnie tam nie ma.
Dach XVI-wieczny monastyru w małej wiosce Arbore, przypomina kapelusz grzyba osadzony na grubej, pomalowanej w obrazy nodze. To jeden ze słynnych malowanych bukowińskich monastyrów – nieduży, rzadko odwiedzany więc tym chętniej się tam pojawiam. Sceny z pisma świętego na zewnętrznych elewacjach miały wspomagać ewangelizację niepiśmiennego ludu, który licznie zgromadzony wokół świętej budowli mógł przyglądać się scenom z pisma świętego gdy w środku zabrakło miejsca.
Ukraina? Gdzie ty jedziesz, tam wojna! Dostaję pełne zaniepokojenia wiadomości od przyjaciół, głównie obcokrajowców. Tak, wojna wciąż trwa na wschodzie, powstała Republika Doniecka a Donbas kontrolowany jest przez bojowników proradzieckich.
Tu, na Ukrainie zachodniej też się działo wiosną 2014 roku, ale teraz jest spokojnie. W wioskach i miasteczkach napotykam na krzyże i tablice upamiętniające walki podczas „błękitnej rewolucji”. Ze zdjęć spoglądają na mnie twarze głównie młodych mężczyzn, czasem wręcz chłopców.
Wjeżdżając nie byłam przygotowana na tak duży szok ekonomiczny. Od mojej ostatniej wizyty na Ukrainie minęło 7 lat (W 2009 pedałowałam po Krymie, trochę zdjęć tutaj, z 2005 roku poniżej) Dużo. Zawsze było tu taniej niż w Polsce, jednakże obecny kurs hrywny jest tak niski, że nawet ja czuję się bogaczem. To rzecz jasna pokłosie wydarzeń ostatnich lat, wojny na wschodzie kraju.
W Czerniowcach goszczę u Artema i Tatiany, to miejscowa rowerowa rodzinka. Razem zwiedzamy to przepiękne miasto miasto, tematy jednak ponownie zbaczają na życiowe sprawy. Praca i pieniądze rzecz jasna. Ostatnio znalazłam taką pracę, dzwonię do rożnych firm, sprawdzam adresy, telefony, uzupełniam bazę danych. Za pierwszy tydzień dostałam 600 hrywien (to jakieś 20 EUR), za drugi już 800 (to jakieś 30 EUR), za ten jeszcze nie wiem ile dostanę mówi Tatiana. Przeciętna płaca – na przykład w sklepie – to jakieś 1000-1500 hrywien na miesiąc. 100 EURO. Czasem jest to 50, a czasem 150. (dwa lata później moi znajomi wynieśli się i osiedlili w Izraelu).
Nie mogę się nadziwić niskim cenom, miejsce w hostelu (sprawdzam, nie korzystam) kosztuje równowartość 2-3, maksymalnie 5 Euro. Nie mam potrzeby wyciągania garnków by coś ugotować – codziennie zatrzymuję w przydrożnej restauracji na obiad. Kocham ukraińskie jedzenie – barszcz ukraiński, który tu zawsze ma soczysty buraczany (a nie brunatny) kolor, soliankę (zupa mięsno-warzywna, zaprawiona pomidorami z dodatkiem oliwek i plasterka cytryny) od tego wareniki (małe pierożki najczęściej z mięsem) i surówka płacę 8-10 PLN. Pomidory czy jabłka nie poddane unijnym normom mają smak .. słodki pomidora czy kwaskowy jabłka, a nie papieru.
Z chwilą przekroczenia granicy bariera językowa znika i można porozmawiać z ludźmi. Nareszcie. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo mi tego brakowało. Przydaje się rosyjski, choć ukraiński jest bardziej zbliżony do polskiego. Im bliżej granicy z Polska tym nasz język jest bardziej rozumiany.
A, ty Polaczka, z Warszawy! Znam, znam, mieszkałem 10 lat. Pracowałem na Stadionie dziesięciolecia, tekstylia sprzedawałem, wszystko legalnie, świetnie interes szedł, no, ale przed mistrzostwami w piłce nożnej Euro 2012 stadion zamknęli, wybudowali nowy – owszem ładny – widziałem, ale musieliśmy zwinąć handel. Wróciłem do domu, tu do Kołomyi. Mam dwie krowy to i mleko jest swoje. W ogródku pomidory, ziemniaki, dynia, drzewa owocowe. Każdy stara się coś uprawiać i jakieś zwierzęta hodować żeby przetrwać, jakiś chałtur się chwyta. Od sierpnia siedzę tutaj przy drodze, sprzedaję arbuzy – zięć uprawia i coś mi za to płaci. Brat mój zmarł w Polsce na zawał, ściągaliśmy go, załatwiłem to – dałem tylko 250 dolarów i nikt na granicy się nie czepiał. Wrócił do domu, do swoich mówi Witalij z widoczną ulgą w głosie.
Tak, za czasów ZSRR było lepiej, ale tak dłużej być nie mogło, wszyscy to wiemy. No, ale kraje nadbałtyckie – taka Estonia, Litwa, Łotwa wyszły na prostą, są w Unii Europejskiej a na Ukrainie bez zmian, a naprawdę z każdym rokiem gorzej. A teraz jeszcze ta wojna.
Ale zostawmy w ekonomię i politykę, spójrzmy na otoczenie. Kresy. Uliczny bruk, który wciąż jest dominującą nawierzchnią w wielu miejscowościach może nie jest najlepszy do jazdy rowerem, ale nadaje miejscowościom charakteru. Bramy kamienic, czasem pięknie odnowionych, czasem zatęchłych od wilgoci prowadzą w czeluście żyjących swoim zżyciem podwórek. Ściśnięci w wyrzucających z siebie kłęby śmierdzącego dymu marszrutkach mieszkańcy gdzieś jadą, sprzedawcy świeżego kwasu chlebowego nie narzekają na brak klienteli w upalne dni września. Zachody słońca gdzieś za wzgórzami Huculszczyzny zatrzymują mnie by je podziwiać.
„Truskawiec jest świetnym miejscem, aby odpocząć od wątpliwej atrakcji, jaką jest podróżowanie drogami Ukrainy” to zdanie z przewodnika zachęca mnie by nieco zboczyć z drogi i zawitać do słynnego w okresie międzywojennym uzdrowiska, gdzie i słynni Polacy jak Józef Piłsudski czy Adolf Dymsza zdrowie reperowali. To drugie to święta prawda, to pierwsze jednak absolutnie nie.
Z przedwojennego uzdrowiska w Truskawcu nie pozostało jednak niemal nic, stara zabudowa została niemal zupełnie rozebrana w czasach ZSRR. To teraz mało atrakcyjna miejscowość, zbiór postsocjalistycznych oraz nowobogackich molochów-sanatoriów, a jednocześnie wielki plac budowy. Pijalnia wody leczniczej „Naftusia” to stary, nieatrakcyjny pawilon obrobiony dookoła przez gołębie. Duże rozczarowanie.
Dziurawe z reguły drogi Ukrainy zdecydowanie zapamięta moja pupa.
Czerniowce, wielkomiejeski powiew Iwanofrankowska, Stryj, Kołomyja, odnajdywanie śladów Brunona Schulza w Drohobyczu, Sambor.
Już kombinuję jak tu wrócić, a tymczasem na granicy w Medyce, miły i szczerze zainteresowany pogranicznik patrząc na obładowany rower wypytuje o szczegóły mojej wycieczki. Choć on nie oczekuje szczegółów, przez głowę przebiegają mi obrazy z ostatniego roku. Chłody jesieni i letnie upały. 11 granic i jakieś 7 000 km. Zakładałam, ze dotrę do Azji a zrobiła się z tego europejska pętla.
Na podsumowania przyjdzie czas a tymczasem idzie zima. Najwyższy czas się zwijać.