„Szlak polski” w Gruzji zaczyna się, patrząc od wschodu już na granicy z Azerbejdżanem w Lagodekhi, ciągnie przez urokliwe Sighnaghi, położoną „w środku niczego” czyli w stepie wioskę Udabno a potem hen hen przez Tbilisi, Gori, aż po wybrzeże Morza Czarnego do Batumi i zapewne wiele innych miejsc po drodze. Nie jest to bynajmniej szlak walk i męczeństwa narodu polskiego. Męczeństwo owszem, objawia się w dość ciężkostrawnych we współpracy z lokalną ludnością remontach domów i mieszkań, coby zaadaptować je na pensjonaty, hostele i knajpy czyli szeroko pojęta infrastrukturę turystyczna. Polacy kochają Gruzję i przybywają tu tłumnie, zwiedzać tudzież coraz częściej zamieszkać. Gruzja jest piękna, smaczna i przyjazna biznesom bo podatki znikome (czy też żadne?). I do roku pobytu nie wymagana jest wiza. Emigracyjny raj jak się ma żyłkę do robienia interesów, zapasy gotówki lub emeryturę.
Po dwóch tygodniach jazdy rowerem w Gruzji można znaleźć się po drugiej stronie kraju i witać się z Morzem Czarnym, ale wiadomo – ja turlam się powoli, a czasami nawet się nie turlam – nie dotarłam nawet do stolicy Tbilisi, a leży ona jakieś 150 km od przejścia granicznego. Polka potrafi! Najpierw wpadłam w ramiona pana Jerzego Ciemnomłońskiego, który zamieszkiwał w Gruzji lat wiele prowadząc mały pensjonat, będący świetna baza wypadową do rezerwatu przyrody w Lagodheki, potem wpadłam w objęcia doliny słynącej z upraw winnych doliny Alazani, malowniczo położonej pomiędzy pasmami gór Kaukazu, zatem objechałam ja dookoła ciesząc oczy, by wpaść w ramiona Piotra i Cecylii, Polaków prowadzących Peter’s guesthouse w niezwykle malowniczej miejscowości Sighnahgi. Zatoczyłam pętlę i wróciłam w pobliże granicy gruzińskio-azerskiej by zatopić się w stepie (tak, w Gruzji jest step!) i wzgórzach prowadzących do zespołu monastyrów David Gareja.
Ależ to piękne miejsce! Tu co prawda nie wpadłam w ramiona, lecz odwiedziłam kultową już knajpę i hostel prowadzone przez Polaków w zapomnianej w stepie wiosce Udabno. Spotkałam tam mnóstwo rodaków i nie tylko, miejsce ma fajny klimat, ale trochę turystycznych naleciałości, które odzwierciedlają się między innymi w dość wysokich jak na Gruzję cenach.
Mówiąc o stepie wiosną zapominamy o przymiotnikach takich jak „suchy, wypłowiały, brązowy”. To nie jest step, przez który jechałam późnym latem i jesienią w Azji Centralnej. Step w maju kwitnie. Po horyzont ciągnęły się zielonożółte połacie trawy, która podobno zamieszkuje dużo jadowitych żmij. Sądząc po ilości tych przejechanych na drodze tych żywych jest jeszcze więcej, więc rozstawiając namiot rozglądałam się uważnie.
W maju pasterze wyprowadzają owce, stado za stadem, dziesiątki, setki tysiące meeeeeczących zwierząt.
Wino nie jest, przynajmniej nie powinno być podstawowym napojem cyklisty, ale winiarniami Kachetia usiana. Degustacje pozostawiam tym, którzy chcą poczynić pokaźne zakupy, mi wystarczy od czasu do czasu butelczyna z przydrożnych domowych zapasów.
Psy.. o psach na Kaukazie można długo, te pasterskie budzą grozę, ale psy traktowane są tu per noga i kopniak, są tu wszędzie i desperacko, namolnie i usilnie szukają miłości i przynależności. Mój nowy sposób na nie to zagadać przyjaźnie – uwierzcie, działa cuda. Pies głupieje, patrzy się i zaczyna machać ogonem (uwaga – nie działa niestety w Polsce).
Tak właśnie było z parką młodych psiaków, które odłączyły się od kilkunastu innych, które pacyfikowałam dobrym słowem.. uczepiły się mnie, nie zważając na wielokrotne wysyłanie do diabła biegły za mną przez osiem kilometrów, bo tyle liczył podjazd i z oddaniem pilnowały w nocy. Rudy poszedł spać a łaciaty albo go iskal albo poszczekiwał cyklicznie nie wiadomo na co. Rankiem zastanawiałam się co ja pocznę z dwoma wyszczekanymi pyskami w drodze, ale na zjeździe najpierw zniknął Rudy a Łaciaty był nie do zajechania. Dał radę przez 15 km patrząc tylko na mnie pytającym wzrokiem po co i dlaczego ja tak gnam. No serce mi pękało.
Wszelkich psolubów błagam o wyrozumiałość, nie dałąbym rady targać ze sobą jeszcze przyczepki na psy…
Odniosłam wrażenie, że wraz z wjechaniem do Gruzji podróż straciła na szeroko pojętej egzotyce, wynagrodziła to jednak poczuciem bezpieczeństwa i pewnej, jakże pożądanej, łatwości kraju w obsłudze. Na tą łatwość składa się jakże znajomy z dawnej polskiej rzeczywistości postkomunistyczny klimat, możliwość porozumiewania po rosyjsku no i jednak wyznanie, bo to kraj chrześcijański.
Tbilisi, gdzie spędziłam niemal tydzień, to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Spotkanie ze stolicą Gruzji i pierwsze noce przypadły na starsza część miasta, okolice dworca kolejowego i widoki były bardziej przygnębiające niż urokliwe. Stare, zaniedbane domy które świetność mają dawno za sobą i poczucie, że ludzie mieszkają tu często w trudnych warunkach. Cenna jednakże była możliwość obserwowania tamtejszego życia toczącego się od rana do zmroku. Mnóstwo młodych ludzi, dużo alkoholu, który jest artykułem pierwszej potrzeby i dumnie prezentuje się rzędami w witrynach sklepowych. Centrum Tbilisi, pyszniąca się kolorowymi balkonami domów starówka jest z wierzchu ogarnięta i rzecz jasna zawładnięta przez turystów. „Stało się to tak szybko, że nie możemy się do tego przyzwyczaić” powiedział mój host.
Tylko raz poszłam programowo zwiedzać i dobrze mi z tym było. Choć widok ze wzgórza i twierdzy Narikala był zachwycający i nie mogłam przestać focić to dużo bardziej rajcowało mnie oswajanie miasta poprzez jeżdżenie się po nim autobusem. Jak kupić bilet, gdzie wysiąść? Takie rzeczy bywają wyzwaniem. Spraw do załatwienia ponownie było bez liku. Kupić butlę gazową, ciuchy, zaliczyć dentystę. Rower na tamtejsze strome i zatłoczone ulice był mało wskazany i dałam mu odpocząć.
W tym czasie w Gruzji obchodzono 100 lecie odzyskania niepodległości państwa, nawet prezydent Polski zawitał. Jak na złość całe popołudnie padało, przeszła burza i niemal nic z tych obchodów nie zobaczyłam, ale w przeciwieństwie do ojczyzny święto obchodzi się tu i na poważnie i radośnie i bez rac dymnych.
Ludzie są życzliwi. Niemal codziennie ktoś zatrzymywał się z pytaniem, czy nie potrzebuję pomocy. Widok rozstawionego namiotu gdzieś na polu czy na obrzeżach winnicy nie wzbudzał większych emocji, jedynie kilka pytań, uśmiechów, uprzejmości. Żadnej natarczywości lub wścibstwa. To jest fajne, nawet bardzo.
Maj uderzył zielenią, ale był bardzo deszczowy. Dwie noce nawet plus cały dzień pomiędzy spędziłam nie wychodząc z namiotu jakieś 30 km od granicy z Armenią, bo nie chciało przestać padać a ja nie lubię jeździć w deszczu ani zwijać mokrego namiotu.. Do Gruzji jeszcze zamierzałam wrócić, ale teraz w planach był następny kraj, którego byłam ogromnie ciekawa – Armenia!