Beatę spotykam w Bangkoku. Znajoma znajomych, spotykamy się, aby porozmawiać. Podróżuje od wielu lat a mniej więcej w tym czasie, kiedy ja wyruszyłam w drogę Beata wzięła plecak i swojego mężczyznę :), razem przyjechali do Bangkoku ot tak, bo tak sobie wymyślili, chcieli pracować w wielokulturowym mieście i już. Każde z nich znalazło fajną pracę, wynajęli fajne mieszkanie i tak sobie tutaj żyją.
Chirag. Młody chłopak z Indii pełen determinacji w odkrywaniu nowego wnosi do mojej podróży powiew świeżości. Rozbijamy się gdzieś na dziko, na kolację wsuwamy chińskie kluchy a na deser dzielimy się opowieściami. Jedzie ich dwoje, on i emocje. Tak twierdzi bo Riding on emotions to jego motto. Czyta we mnie jak w otwartej książce a tym kilkugodzinnym spotkaniem kieruje me myśli raczej uśpionym emocjom no i ku Indiom. Ponownie zaczynam się zastanawiać nad tym kierunkiem. Tyleż mnie fascynują co się ich boję. Boję się hałasu, tłumu, boję się natarczywości mężczyzn, może brudu też trochę się obawiam, choć mam go generalnie w Azji pod dostatkiem. Rano wypijamy kawę i każde jedzie w swoja stronę, ale to jedno z takich spotkań i jeden z takich ludzi którzy zostawiają ślad w sercu.
Ben, Szwed w dojrzałym wieku zaczepia mnie na pustym polu namiotowym, gdzie jako jedyni jak plaża długa i szeroka mamy rozstawione namioty. Zdaje się być zafascynowany moim stylem życia i chce wiedzieć więcej. „What’s driving you?” pyta. – Co tobą kieruje? Zadaje te i inne, wcale nie błahe – jak to zwykle bywa – pytania. „Jak to się zaczęło?” . Nie wiem. Od mobbingu w pracy? Od śmierci rodziców? Zmęczenia miastem? Podróży rowerowej po Japonii, z której nie chciałam wracać? Nad odpowiedziami na nie muszę się trochę pogłowić. On sam bliski zawału obciążony nadmiernie pracą wybrał życie w kraju, gdzie ludzie są łagodni i uśmiechnięci, gdzie nikomu się nie spieszy i jest przekonany, że dzięki temu wygrał życie. Dostrzegam w naszych historiach wspólny mianownik.
Nie dziwię się mu. Ja też już zdążyłam polubić i oswoić Tajlandię. To perfekcyjna mieszanka egzotyki z odpowiednią dla mnie domieszką dóbr cywilizacji. Podróżowanie, pomijając fakt coraz większego upału o tej porze roku jest proste. Dobre drogi. Mili i uśmiechnięci ludzie. Liczne przydrożne wiaty gdzie można odpocząć. Stacje benzynowe, na których można wziąć szybki prysznic czy po prostu polać się wodą. Bez większego wysiłku zwłaszcza na wybrzeżu znajdzie się miejsce pod namiot. Masz dość namiotu, albo nie chcesz go ze sobą wozić? Proszę bardzo, rozliczne resorty aż kuszą by się uwalić w czystej pościeli, włączyć klimę i odpalić wifi – można znaleźć pokój za 5 dolarów. Jedzenie szczególnie w godzinach wieczornych krzyczy do Ciebie z dziesiątków mobilnych stoisk – kup mnie, zjedz mnie! Gotowanie nie ma sensu, nawet większość mieszkań nie ma nawet kuchni bo ludzie przyzwyczaili się jadać na ulicach.
Tajskie parki narodowe to moja miłość. Jest i w Tajlandii kilkadziesiąt, górskie czy nadmorskie, ale zawsze jest miejsce na rozbicie namiotu, czasem coś więcej. Przede wszystkim jednak jest tutaj ONA. CISZA. To jej szukam. Właśnie z żalem opuściłam jeden, jadę niecałe 40 kilometrów i mijam drugi. I choć nie miałam tego w planach nie mogę się powstrzymać, żeby tu nie zajrzeć. Wjeżdżam i od trzech dni nie mogę wyjechać. Długa plaża na której jestem sama, morze na wyciagnięcie ręki otumania szumem fal, mała knajpka z normalnymi cenami, która pozwala mi nie zginać z głodu, woda w prysznicu i nawet wifi, które dociera do namiotu. Za miejsce zapłaciłam 3 złote. Siedzę, myślę, pracuję, kąpię się i słucham morza. Nikt ode mnie nie nic nie chce. Mogę chodzić rozmemłana przez pół dnia w piżamie i nie zakładać stanika pod bluzkę. Małe rzeczy, które sprawiają, że dzień jest piękniejszy.
Obserwując pracujących tu ludzi nie pierwszy raz myślę, że praca w parku narodowym w Tajlandii to praca marzeń. Rano niespiesznie pozamiatać kilka listków, co to ich nawiało od wczoraj. Oblecieć wodą ze szlaufa łazienki. Albo i nie oblecieć. I to by było na tyle. Godzina, góra dwie. A potem usiąść lub się położyć i podrzemać, bo przecież jest gorąco. Przerwa na posiłek, wszyscy tu uwielbiają jeść grupowo. Jakieś dwie godzinki, żeby się dobrze przetrawiło. Posiedzieć jeszcze trochę, może znowu coś pozamiatać, pogapić się w tv jeśli jest a po 16tej fajrant i do domu.
Ludzie potrafią trwać w bezruchu godzinami. Nas w Europie, czy generalnie szeroko pojętych krajach „zachodu” zdaje się niepokoić każda dłuższa chwila stagnacji, którą koniecznie trzeba szybko jakoś zagospodarować.
Wchodząc do pomieszczeń zostawiam buty na zewnątrz tak jak inni. Nie lubię tego, to jedna z niewielu rzeczy, której naprawdę tutaj nie lubię. Rozumiem, że jest to obowiązkowe w odniesieniu do świątyń, ale dlaczego mam zostawiać buty w progu sklepu i ganiać po nim boso? Podłoga nie jest z cennego drewna tekowego tylko wykładana terakotą. Tego tu akurat naprawdę nie lubię.
Lekarz kazał się oszczędzać. Nie dźwigać, najlepiej kilka dni poleżeć. Tyle to ja sama wiem, od ponad tygodnia ból w plecach sprawiał że nie mogłam się wyprostować i stękam jak staruszka. Do tego jakaś złośliwa bestia dość paskudnie mnie ugryzła, nie goi się. Tydzień czekania, że samo przejdzie i w końcu decyzja, ze jednak musi być lekarz. Teraz jest już lepiej ale z jazdą, choć tu raczej nieforsująca, sobie jeszcze chwilę dam spokój.
To też doskonałe usprawiedliwienie mojej stagnacji. I jeszcze te słowa poniżej, które wyszły spod pióra Piotra Strzeżysza „o czasie”.
„A kto panu zabrał ten czas? Kto go ma? Kto go za pana posiada i nim dysponuje? Szef? Żona? Praca? A może dzieci? I kiedy będzie miał pan ten czas dla siebie? Przecież wszystko jest kwestią priorytetów.
Podczas wyjazdów, napotykam całkiem wielu podobnych ludzi, którzy tego, co robią, wcale nie uważają za coś nadzwyczajnego. Po prostu tak sobie żyją. Choć kto ich tam wie, może jednak uważają, że są wyjątkowi? Tyle, że mnie się wydaje, że właśnie mówią dokładnie tak, jak myślą. Po prostu wybrali sobie taki sposób na życie, wcale nie gorszy, ani nie lepszy, tylko ich własny. I mają czas. Mają go w nadmiarze. Na jechanie, na bycie ze sobą, na niespieszne przemijanie, na wschody i zachody słońca, na rozmowę, na robienie tego, na co się ma danego dnia ochotę. A najwięcej czasu mają na robienie przysłowiowego niczego. Najwięcej czasu spędzają na nicnierobieniu.
I nieważne, czy się jedzie w skwarze, czy w deszczu i mrozie, czy się pcha rower pod wiatr, to jest nieważne; ważne jest to, że nikt im nie mówi, co mają zrobić, gdzie, kiedy, na którą, po co i dlaczego, że nikt nie dysponuje ich czasem, że nikt im nie mówi, jak żyć, co zrobić z nadchodzącym dniem, z każdą jego godziną, każdą chwilą.” Piotr Strzeżysz, On the bike.