Po przybyciu do portu w Bandar Abbas na południowym brzegu Iranu w zatoce Perskiej zostałam natychmiast dostrzeżona i wyłapana z tłumu innych pasażerów przez pracownika straży granicznej. Pozwolono mi minąć długą kolejkę ludzi i poproszono, by poczekać przed osobnym wejściem. Kobiety i mężczyźni stali osobno. Byłam tam jedyną cudzoziemką, ale zamiast natychmiast dostać pieczątkę, mój paszport zniknął razem ze strażnikiem. W końcu zaproszono mnie do pomieszczenia, w którym siedział umundurowany oficjel odgrodzony ode mnie dużym biurkiem. Młody, ale z kamienną twarzą bez uśmiechu. Przypomniało mi to podobną scenę z przekraczania granicy tajsko-kambodżańskiej, choć wtedy było tam trzech oficjeli, ale podobna atmosfera. Lodowata. Mój paszport wędrował z ręki do ręki, a ja dostałam do wypełnienia „ankietę dla turystów”. Główną rubryką była „kontakt do przyjaciela w Iranie”. Nawet jakbym miała tam przyjaciół, to nie zdradzałabym ich namiarów, nie miałam jednak żadnych, ale nikt jednak mi nie wierzył. Mój paszport był wertowany w te i we wte, padło podejrzenie, że są w nim wyrwane strony, zadawano mi mnóstwo dziwnych pytań (czy zamierza Pani pracować?) i wciąż naciskano, bym podała kontakt do przyjaciół w Iranie „dla mojego dobra”. Nie tak wyobrażałam sobie przywitanie w Iranie. Szczerze mówiąc, wystraszyłam się.
Strażnik graniczny pojawiał się i znikał kilkakrotnie. Zainteresował się tez, gdzie będę nocować i zasugerował coachsurfing jako alternatywę dla drogich hoteli. Waluta Iranu już wtedy miała się bardzo źle i hotele raczej nie powinny być drogie, wiec trochę mnie to zdziwiło, ale nie komentowałam. Oczywiście też nie chciałam mówić o potencjalnym spaniu na dziko. On natomiast kontynuował wątek coachsurfingu i zachęcał, bym się tam zalogowała. Ponieważ nie miałam internetu, podał mi swój telefon i odpalił aplikację. Gdy zaczęłam wstukiwać tam swoje nazwisko, ukazało się ono jako ostatnio wyszukiwane. Ktoś już mnie tam szukał. Coś tu śmierdziało. Potem miałam się przekonać co. Coachsurfing, choć w Iranie popularny, jest przez władze Iranu monitorowany a Irańczykom, którzy udzielają gościny obcokrajowcom grożą poważne kary. Podczas całego mojego pobytu skorzystałam z CS (choć wielokrotnie nocowałam u przypadkowo poznanych ludzi) raz, z polecenia i nie korzystając z aplikacji. Próbowałam też drugi raz, ale rodzina, która zdecydowała się mnie przyjać w ostatniej chwili odwołała zaproszenie. Skontaktowali się ze mną dwa-trzy miesiące później innym kanałem przepraszając, że tak się stało, ale policja wiedziała o moim przyjeździe i zabroniła im mnie przyjmować. Nie wiem zatem, skąd przekonanie wśród podróżujących do Iranu, by tak ochoczo korzystać z Coachsurfingu.
W ogóle wszędzie było mnóstwo ludzi, zastanawiałam się skąd ich tyle, małe promy odpływały zapełnione jeden po drugim. Dopiero już na wyspie dowiedziałam się, że właśnie zaczynał się w Iranie długi weekend związany z 39 rocznicą rewolucji islamskiej. Był 7 lutego. Na Keszm przybyły tłumy turystów z północy Iranu.
Szukając miejsca na nocleg wieczorem, czekałam jak zwykle, aż będzie prawie ciemno, zanim znalazłam kawałek wybrzeża będący bardziej płaską skałą niż plażą, przepchnąłem rower najdalej jak najdalej od drogi, mając jednocześnie nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy tam sobie pospacerować w nocy.
Na szczęście było tak, jak sobie wymyśliłam, że ma być. Nagrzana w ciągu dnia skała oddawała ciepło, rytmiczny dźwięk fal obijających o brzeg działało kojąco po dniu pełnym emocji i bogactwie doznań. Zmyłam z siebie brud, dojadłam zapasy poczynione na drogę jeszcze w Dubaju i chłonęłam każdą minutę wieczoru. Dla takich chwil kocham to moje życie w drodze najbardziej.
Keszm pod względem krajobrazowym przerósł moje oczekiwania. Krajobrazy księżycowe, nieziemskie. Wyspa słynie szerokiej gamy atrakcji ekoturystycznych – głównie niezwykłych formacji skalnych powstałe w wyniku erozji gleb – wąwozów, dolin, grot i jaskiń oraz lasów namorzynowych. Duża część wyspy jest objęta ochroną w ramach Geoparku pod patronatem UNESCO.
Dwa dni upłynęły mi na nieśpiesznej jeździe i delektowaniu się otoczeniem i rozmowami z przypadkowymi ludźmi. Lokalna ludność nie zna angielskiego, ale przybyli turyści już tak. Każda atrakcja turystyczna była oblegana, miejsc nie było nigdzie, co mi mimo wszystko bardzo nie przeszkadzało, bo otoczenie nadawało się idealnie do noclegów pod chmurką.
Do czasu, gdy trzeciego dnia wydarzyło się to, o czym mogliście już przeczytać wcześniej tutaj.
Po napadzie podjęłam jednak próbę kontynuacji podróży rowerem po Iranie, dokończyłam okrążanie wyspy, która wciąż nie przestawała mnie zachwycać. Przepłynęłam na ląd. Tam napadnięto mnie ponownie – o czym też pisałam dokładnie w poprzednim wpisie – i to wydarzenie zburzyło całkowicie mój spokój. Nie wiedziałam już, czy zwalniający na mój widok mężczyźni w samochodach czy na motorkach mają przyjazne intencje. Zatrzymałam się w pierwszym napotkanym punkcie Czerwonego Półksiezyca, odpowiednika Czerwonego Krzyża i zadzwoniłam do gospodarzy z Warmshowers, z którymi byłam wcześniej w kontakcie. Choć nawet ich o to nie prosiłam, wsiedli w samochód i po mnie przyjechali.
W Lar zaopiekowano się mną troskliwie, spędziłam tam 4 dni. Jasmin i Mohammad to młodzi, kochający się ludzie, miłośnicy roweru i członkowie warmshowers. W ich opisie na stronie znalazłam słowa „chętnie gościmy podróżujących rowerem po naszym kraju, szczególnie kobiety, bo nie mają łatwo w Iranie”.
Wiodą normalne życie. Mohammad ma sklep komputerowy, Yasmin sklep z grami. Razem z przyjaciółmi jeżdżą na wycieczki rowerowe nie tylko w okolicach Lar, lecz też w innych częściach kraju. Swoją gościnnością starali się przyćmić negatywne wrażenia z ostatnich dni. Pokazali mi miasto, bazar, poznali z rodziną i przyjaciółmi. Uczestniczyłam też w weselu, podczas którego otoczył mnie wianuszek kobiet – ciotek, pociotek, sióstr i babć. Mężczyźni i kobiety przebywają i bawią się osobno, a widok kobiet tańczących ze sobą nie jest już dla mnie tak porywający i radosny. No i nienaturalny.
„Już nigdy nie polubisz Iranu” stwierdziła na odjezdnym Yasmin. Myliła się. Polubiłam Iran, gdy tylko zsiadłam z roweru.
Następne tygodnie uświadomiły mi, że Iran nie jest czarno-biały, a jakim go najczęściej przedstawiają. Nie da się go zaszufladkować, użyć tylko jednej barwy. Czarnej – jako kraju, w którym panuje islamski reżim, łamane są prawa człowieka i prawa kobiet, białej – jako kraj najgościnniejszych ludzi na świecie, cudów architektury – wysokich minaretów i frontonów świątyń ozdobionych przepiękną niebieską majoliką, kraju miodem dla przyjezdnych płynący. Tam zwyczajnie mnóstwo jest innych kolorów i odcieni. I paleta smaków. Zanim minął tydzień spróbowałam i słodkiej i gorzkiej.
Nie miałam odwagi dalej jechać rowerem, przynajmniej w tym momencie nie miałam. Nie chciałam też wyjeżdzać i pozbawiać się szansy, by zobaczyć coś więcej, w końcu już tu byłam. Poza tym luty to nie jest dobry miesiąc, by pchać się na Kaukaz, bo w tamtą stronę zmierzałam. Z ogromnym żalem, bo następne kilometry zapowiadały się bardzo ciekawie, wsiadłam w autobus, który zawiózł mnie do Shiraz.