Wyjazd znad jeziora Inle musiał niestety odbyć się tą samą drogą, bo na jazdę inną musiałabym mieć pozwolenie. Takie to są niektóre „uroki” podróżowania po Birmie. Marzył mi się zjazd pokonanym wcześniej w pocie czoła 25 km podjazdem z Kalaw, ale z uwagi na pierwsze poważne problemy żołądkowe ledwo mogłam ustać na nogach i zdecydowałam się na pociąg. W sumie dobrze, że była i taka opcja, choć niewiele oprócz strasznego bujania i kołysania na boki z tej podróży pamiętam. Byłam nieźle przymroczona.
Pociągi w Birmie to pozostałość z czasów, kiedy kraj był kolonią brytyjską, czyli mają dobre 100 lat. Dobrze, że byłam porządnie znieczulona tego dnia by zwracać uwagę na niedogodności podróży. Pociąg pokonał 180 km przez 8 godzin, raz jechał normalnie, czyli do przodu, potem nieoczekiwanie cofał się zaglądając do jakiś górskich wiosek, na każdej stacji odbywała się wymiana towarów konsumpcyjnych a jedzenie samo przychodziło niesione na głowach sprzedawców, którzy zgrabnie balansowali pomiędzy zatłoczonymi ławkami. Nie byłam jednak zainteresowana jedzeniem. Szkoda mi było trochę widząc, że zjazd, który pewnie pokonałabym w godzinę zajął pociągowi kilka.. ale co zrobić.
Czekał mnie teraz mało atrakcyjny geograficznie powrót na południe kraju bardzo ruchliwą patelniowatą drogą. Czas na wizie mi się skurczył, zatem ponownie początkowo obstawiałam pociąg, ale po przeżyciach poprzedniego dnia nie mogłam za bardzo na nie patrzeć.. zawróciłam spod stacji i postanowiłam choć jeden dzień przejechać z tego odcinka rowerem. Pupa z radością przywitała siodełko a wybrana przeze mnie boczna trasa, zamknięta z uwagi na jakość (tj. jej brak) dla ruchu czterokołowego, wiodła przez wiochowate wiochy i przysporzyła mi i widzącym mnie ich mieszkańcom wiele radości. Taka ścieżka rowerowa gorszej jakości. Przejeżdżało się tam kilkakrotnie przez tutejsze checkpointy – szlabany są na drogach spotyka się dość często – no i po którymś tam znowu się mną zainteresowano.
Zjechałam zatem na drogę główną, aby cosik zjeść i od tej pory znowu miałam policyjne „ogony”. Pod koniec dnia po 100 km dotarłam do dużej miejscowości, gdzie planowałam nocleg, ale jak się okazało nie było tam żadnego guesthousu, nawet dla miejscowych. Wszyscy odsyłali mnie do Nay Pyi Daw – odległej o 50 km nowej stolicy kraju. Nie zmartwiłoby mnie to wielce, poszukałabym jakiś krzaków – no, ale niestety już miałam „ogony”. Panowie z krótkofalówkami bardzo się o mnie martwili, no bo już jest zmierzch etc..
– Co mam zatem zrobić? spytałam na migi
Uradzono, że sprowadzą dla mnie samochód. No dobrze, to czekamy. Czekaliśmy i czekaliśmy na ten samochód a on nie przyjeżdżał.. po czym dowiedziałam się (język migowy), że mamy jechać dalej 1 milę (one mile..), no i że tam ten samochód będzie. Jedziemy i jedziemy… po jakiś 10 km pytam się o co chodzi i gdzie my ciągle jedziemy w tej ciemnej jak oko wykol nocy?
Do stolicy – czyli Nay Pyi Daw.
Ej, ale halo! 1 mila to nie 50 km! I jak tylko nadarzyła się okazja, mając na liczniku 125 km, około 20tej zajechałam na porządnie wyglądającą stację benzynową. Nówka sztuka, czysto, była ładna wiata w sam raz do noclegu, przyjazna obsługa. Oznajmiłam zatem tajniakom, że jestem zbyt zmęczona, aby dalej jechać i ze chciałabym spać tutaj.
– Nie, absolutnie nie! Turyści muszą spać w hotelu. Hotel jest w NayPyiDaw
– No to mnie tam zabierzcie. Nie mam siły jechać – odparłam
W sumie, to może jeszcze znalazłabym te siły, ale ciekawiła mnie ich reakcja. Czy dadzą mi spać na stacji benzynowej, której obsługa była bardzo przychylna (jej pracownicy przynieśli leżak do usiąścia i kocyk do przykrycia, dostałam też zimne piwo (!). Tłumaczono mi tak trochę na ucho, że oni tak, jak najbardziej nie mają nic przeciwko temu, bym została, ale policja nie pozwala. No, pat.
No a potem zaczęły się telefony, przyjechał jakiś obleśny podpity oficer a potem jeszcze ze cztery sztuki podobnego towarzystwa w mundurach i klapkach. A potem jeszcze kilku tak, że straciłam rachubę. Immigration oficer, któremu jak to zwykle tu bywa szukał w paszporcie wizy i jak ją znalazł to miał wyraz twarzy jakby większe szczęście go nie mogło spotkać. Powiększyłam jego szczęście dając mu kopię paszportu i wizy, bo wiem już jak bardzo sprawia to radość tutejszej władzy zatem mam w zapasie zawsze kilka kopii do rozdawania na prawo i lewo. W końcu to miło sprawiać komuś radość.
Przed 23.00 dotarła w końcu policyjna suka, którą mnie przetransportowano do guesthousu w Naypyidaw i już około północy, upewniwszy się, że pobyt jest za darmo – bo tak mi obiecano – mogłam rozprostować kości
Nie planowałam wizyty w stolicy kraju, ale muszę powiedzieć, że choć był to pobieżny przejazd i tak całość zrobiła na mnie wrażenie. Jechałam przez olbrzymie, czteropasmowe ulice, ABSOLUTNIE PUSTE ulice. Mijałam zadbane parki, w których pracownicy pielęgnowali zieleń, świątynie, wiaty, place zabaw dla dzieci – pierwsze i jedyne, jakie widziałam w tym kraju (jakby to była Japonia to już dawno bym tam postawiła swój namiot). I zero ludzi. Ba, były nawet przystanki autobusowe i budki telefoniczne! Ale komu służyły?
Rankiem okazało się, że spałam w jakimś położonym na wielu hektarach parku minatur – były tam miniatury wszystkich atrakcji turystycznych Myanmaru, mnóstwo ławek, miejsc do odpoczynku, knajpy i … zero zwiedzających. Przeniesiono tu także ZOO z Yangonu. Jak gdzieś wyczytałam, lokalny komik po żarcie, że „wszystkie zwierzęta jadą do NayPyiDaw” (aluzja do przeniesienia polityków do nowej stolicy) został wsadzony do więzienia.
Do cholery. Zbudowano to miasto za ciężkie pieniądze, w tajemnicy i w 2005 roku przeniesiono tu stolicę z Rangunu. Przeniesiono tu wszystkie ministerstwa i urzędy, a ich pracownicy wciąż nie chcą się tu przenieść na stałe i na weekendy wracają do starej stolicy na południe kraju. Wyobrażacie sobie sytuację, że w Polsce gdzieś pod powiedzmy Ostrowcem Świętokrzyskim budują nowe miasto wielkości Warszawy?
Jedynie w NayPyiDaw mogłam pozwolić sobie na jazdę środkiem czteropasmowej arterii.. choć w towarzystwie policji, bo jak odsłoniłam okno o 6tej rano to już na mnie czekali. Pojechałam zatem prosto na stację kolejową bo postanowiłam nie kłopotać swoją osobą dłużej tutejszych służb i nie przedłużać pobytu. Pociągiem dotarłam do Bago. Jestem teraz jakieś 4 dni drogi do granicy z Tajlandią i 26 lutego, ostatniego dnia ważności wizy zamierzam tam wjechać.
A tak na marginesie – ani moi Brytyjczycy, ani znajomy Japończyk, którzy są teraz rowerami w Birmie nie mieli problemów z policją. Słyszałam, że mężczyźni wolą blondynki, ale żeby aż tak? 🙂
Tymczasem na koniec miesiąca w Birmie czeka mnie jeszcze odwiedzenie kilku tutejszych atrakcji, w tym dziś jednej z największych symboli Myanmaru – świętej skały Golden Rock. Yeah!