Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką co roku w wakacje jeździłam na kilka dni do cioci Irki do Warszawy. Było to zawsze oczekiwane przeze mnie wielkiej rangi wydarzenie i już kilka dni wcześniej emocje nie dawały mi zasnąć, bo wiedziałam, jaki mnie tam czeka ogrom atrakcji.
Podczas jednej z wycieczek siedziałyśmy kawiarni w parku łazienkowskim a ciocia zamówiła dla mnie wielki puchar lodów „Ambrozja” oraz absolutny wtenczas rarytas – sok ananasowy. I pamiętam siebie płaczącą nad szklanką owego soku, którego nie mogłam spróbować, bo raczyły się nim nic nie robiące sobie z naszego odganiania namolne osy.
W mieście Jinghong, stolicy autonomicznej prefektury Xishuangbannana południu chińskiej prowincji Yunnan odbiłam sobie ten sok z nawiązką. Ananasy zaatakowały mnie z każdego rogu, każdej przecznicy, stoisk stacjonarnych i mobilnych, wylewając się ze sklepów, leżąc pokotem na stercie, w koszach, tudzież ułożone w równe rządki. Aby spożyć ten rajski owoc należy jedynie stanąć przed z reguły przysypiającym z nudów sprzedawcą i poprosić językiem gestów, aby jeden egzemplarz dla nas na miejscu oporządził. Za całe 2 złote mam świeżutkiego, słodkiego, pysznego ananasa na śniadanie, obiad i kolację. A na popitkę sok ze świeżo rozłupanego kokosa z którego uwielbiam potem wygrzebywać biały kokosowy miąższ.. No, a na zagrychę owoc drzewa chlebowego a czasami też kawałek co prawda śmierdzącego starą cebulą, ale w smaku absolutnie pysznego orzechowo-śmietankowo-arakowego duriana.
To najmniej chiński z regionów Chin leżący na pograniczu birmańsko-laotańsko-wietnamsko-chińskim, gdzie ponad połowa ludności to mniejszości narodowe. Klimat subtropikalny i łagodne wzgórza sprzyjają uprawom – ananasowce, bananowce z kiśćmi od razu w niebieskim opakowaniach, pola arbuzów i herbata, herbata, i jeszcze więcej herbaty. Wszystko posadzone w równiutkich rządkach na tarasowych zboczach gór. Znacie ze sklepowych półek czerwoną herbatę Pu’er? No właśnie w mieście o tej nazwie dziś nocuję. A do niedawna nie wiedziałam o jego istnieniu i nie wiedziałam skąd się wzięła ta nazwa. Podróże kształcą!
Tutejsze miasta po przekroczeniu obrzydliwie brudnych przedmieść bywają przyjemne, wysadzane alejami palmowymi – no i jest też absolutny rowerowy hicior – aleje dla rowerów!
Po przekroczeniu granicy zmieniło się niewiele i wiele zarazem. Te same góry, ludzie też wyglądają tak samo, ale.. drogi szerokie, równe i.. nareszcie są! Tunele. Wrzynają się w zbocza gór, wciągają z jednej strony, aby Cię wypluć z drugiej redukując ilość rowerowej wspinaczki. Tablice przy drogach informują mnie o lokalnych atrakcjach oraz przypominają, żebym nie spała za kierownicą, nie pluła pod nogi i nie wyrzucała śmieci przez okno (czyli to, co robi każdy przeciętny Chińczyk). Początkowy zachwyt już po kilku godzinach ulega osłabieniu. Gdzie są wioski i bambusowe chatki przy drodze, gdzie zawsze mogłam uzupełnić zapasy picia i jedzenia? Gdzie przyjemne wiaty i zaułki, gdzie mogłam odsapnąć i schronić się przed palącym słońcem? Gdzie dzieci wołające „hello!”?
Idę do banku wymienić pieniądze. Pani w okienku nawet mówi trochę po angielsku.
-„Przepraszam, nie wymieniamy pieniędzy bo jesteśmy dziś nieczynni” mówi.
Rozglądam się po placówce. Jest po 9-tej rano. Ludzie wypisują blankiety, stoją w kolejce do kasy, grzebią w komórkach tudzież dłubią w nosach.
-„Ale jesteście czynni, przecież jest otwarte?” – odpowiadam.
-„..No tak, ale jesteśmy nieczynni bo jest festiwal i Nowy Rok” odpowiada miła Pani.
Przypomina mi się żart:
– „Stasiu, no jestem z Ciebie dumna, 17-ta i wychodzisz z pracy!”
-„.. bo wiesz, ja dziś jestem na urlopie” odpowiada speszony Staś.
Myślę sobie, że w tym przypadku jest podobnie i pani w bankowym okienku przyszła do pracy tylko na kilka godzin bo generalnie to ma wolne.
Na szczęście któryś z kolei łaskawy bankomat wydaje mi gotówkę.
Tak jak w Tajlandii i Laosie tak i w regionie Xishuanbanna kulminacją obchodów Songkran czyli Nowego Roku jest Water Splash Festival. Spóźniłam się o jeden dzień do najhuczniej obchodzącej to święto stolicy regionu Jinghong, ale w miasteczku, do którego wstąpiłam, aby obejrzeć podobno niezwykle ciekawy tropikalny ogród botaniczny zostałam przemoczona do suchej nitki. Okazało się, że sadzawka przy ogrodzie służy całej okolicy za studnię do nabierania wody, więc ze zwiedzania niestety „nici”. Nie była to woda do dziecięcych sikawek, oj nie. Po ulicach krążyły furgonetki wypełnione głównie młodzieżą, no i wiadrami z wodą oczywiście, drużyny owe lały po drodze załogi przeciwnika, przejeżdżających ludzi a z zapewne braku lepszego celu także siebie nawzajem.
Lanie wodą symbolizuje oczyszczenie z trosk i kłopotów mijającego roku, zatem czuję się teraz pod tym względem krystalicznie czysta. W przeciwieństwie do znienawidzonego przeze mnie polskiego „lanego poniedziałku” w tym klimacie (temperatura wciąż około 40 stopni) kubły z wodą lądujące na mojej głowie sprawiają mi dużą frajdę, zatem zapraszam wszystkich chętnych codziennie, najchętniej między 11-tą a 16-tą.