Michał miał pucołowatą buzię, ciemne włosy, donośny głos i był klasowym prymusem. Była lekcja geografii chyba w 6 klasie podstawówki a Michał opowiadał o Azji.
„Jangcy to największa rzeka Chin” – nie wiem czemu zapamiętałam właśnie to zdanie.
Stoję na wzniesieniu i wpatruję się w nurt Jangcy. Teraz mogę dodać od siebie kilka zdań więcej. Że to najdłuższa rzeka Azji (6300 km) i trzecia co do długości na świecie, że jej źródła leżą w Tybecie, że przecina Chiny niemal poziomo z zachodu na wschód, że w jej delcie mieszka aż jedna trzecia ludności kraju, że czasem jej woda jest barwy szmaragdowej a czasem brunatnej.. i że będzie mi z przerwami towarzyszyć przez resztę mego pobytu w Chinach. W Wąwozie Skaczącego Tygrysa (Tiger Leaping Gorge), jednej z największych atrakcji turystycznych Yunnanu Jangcy wciska się pomiędzy dwa pasma górskie o wysokości 5300 i 5600 metrów, a jej kanion w najwęższym miejscu ma jedynie 25 metrów szerokości. Jest pięknie. Barwa wody jest co prawda o tej porze roku brązowawa, ale widoczność w ten żarówiasto-słoneczny dzień znakomita, co nie jest tu takie częste. Istna lampa.
Tylko ja nie czuję się znakomicie. Kanion ma około 20 kilometrów a mój plan zakłada, żeby zanocować gdzieś pośrodku. Coś mnie jednak „muli” w żołądku i nie daje jechać dalej a droga bezlitośnie się wznosi. Dwa dni wcześniej w drodze do turystycznego miasteczka Lijang oraz Wąwozu też było nie za ciekawie. Było źle. Kłopoty żołądkowe, których szczegółów sobie i innym oszczędzę oraz gorączka sprawiły, że zaległam przy drodze na dobrych kilka godzin nie mogąc się spionizować. Tego i w poprzednie dni mija mnie kilkudziesięciu rowerzystów z Chin. Ta droga to istna rowerowa autostrada do Tybetu, do Llasy. Nie po raz pierwszy spotykam Chińczyków na rowerach tam jadących, ale tu jest ich naprawdę dużo. Jak się dowiaduję niektórzy mają w zwyczaju podążać nią co roku, to niejako już tradycja. Dobrze im.. mnie nie wolno. Obcokrajowcy nie mogą wjechać do Tybetu indywidualnie. Przepisy wjazdu do tego regionu Chin (?) wciąż się zmieniają a ostatnie zmiany zakładają, że można tam wjechać tylko w grupie zorganizowanej wykupując nie tylko drogą wycieczkę, ale też przede wszystkim pozwolenie. Razem bagatelka kilka tysięcy USD. Chińczycy są szczere zdziwieni jak im to uświadamiam.
Ściągnęło mnie tej tybetańskiej rowerowej autostrady dwóch chińskich rowerzystów i jakoś wspólnie doturlaliśmy się do najbliższej noclegowni. Chłopaki zdecydowali się nocować tam gdzie ja, żeby ewentualnie wesprzeć mnie pomocą oraz angielskim, którym władał jeden z nich, Ping. Nawet wieczorem przygotowali mi kolację, której oczywiście nie mogłam tknąć. Na szczęście rano było już dużo lepiej i postanowiłam turlać się dalej.
Tak dużo mówię o przywarach Chińczyków, ale wielokrotnie otrzymałam też od nich bezinteresowną pomoc i dużo uśmiechu. Był Ping, była spotkana na poczcie Cindy która spędziła tam ze mną „upojne” 3 godziny, żeby wysłać paczkę (ludzie! Ileż można!), była Tin-tin, która zaprosiła mnie do domu na noc i Chiang, która zafundowala pokój w hotelu i wiele innych drobniejszych gestów innych ludzi. Będę o tym pamiętać na pewno.
Żołądek ma jednak to do siebie, ze tak szybko nie odpuszcza. W połowie drogi w kanionie jest mi już tak źle, że postanawiam wracać do miejsca ostatniego noclegu. Na szczęście widziałam i tak dużo. Nie dane jest mi dojechać do Shangri-La, czyli wrót Tybetu. Chciałam tam dotrzeć boczną, podobno piękną, ale trudną drogą przez 3 przełęcze o wysokości ponad 3 tys. npm.. To miała być cała atrakcja i „gwóźdź programu”, bo sama miejscowość Shangri-La jest podobno obecnie sztucznym wytworem pełnym sklepów z pamiątkami i hord chińskich turystów. Dziękuję, w ostatnim tygodniu odwiedziłam dwa podobne – Dali oraz Lijang i zabawiłam tam po 1 nocy. Owszem, ładne, odnowione, klimatyczne, ale jednocześnie zupełnie moim jakieś takie mało autentyczne, no i pełne turystów.
Gdy wracam się na główną szosę i zaczynam zastanawiać robić dalej tuż przed moim nosem zatrzymuje się duży pusty autokar jadący tam, gdzie zamierzałam jechać kilka dni później. Zapada szybka decyzja. Pakujemy rower, wsiadam i tym samym kończę przygodę z autostradą do Tybetu.
Przez następne dni turlam się przez środkowy Yunnan czasem spacerując z rowerem (o tym w następnym poście), czasem zupełnie nieoczekiwanie zaliczając kilkudziesięciokilometrowe zjazdy doliną rzeki. Widoki oceńcie sami.
Ciekawe, czy Michał też kiedyś tu dotarł?
5 comments
Jangcy piękna. Co zobaczysz Ewo to twoje. Ciesze się, ze spotkałaś tam przyjaznych ludzi.
A gdybyś tak podjęła wyzwanie, jechać w głąb Tybetu ile się da, uda się -rewelka, nie uda się – trudno, odpuszczam i zmieniam kierunek? Może w towarzystwie chińczyków na rowerach poszłoby gładko?
Nie traktuję mojej podróży w kategoriach wyzwań, ale tym razem myśl o Tybecie nie dawała mi spokoju. Ubiegłam twój pomysł, wróciłam się tutaj bo to generalnie w drugą stronę niż powinnam zmierzać na samolot. Pozdrawiam z Kangding, stolicy tybetańskej prefektury Ganze. Czy pojadę dalej zależy od pogody, bo pada lodowaty deszcz. Siedzę w miłym hostelu, grzejnik i koc elektryczny włączone 🙂
No jak jak wjechać do tego Tybetu? Przecież nie będziesz płacić kilka tysięcy USD? Czy będziesz? 🙂
Do „tego” czyli Autonomicznego Regionu Tybetu ze stolicą w Llasa nie zamierzam wjeżdżać płacąc krocie, przynajmniej nie teraz. W czerwcu dotarłam wszak na wyżynę tybetańską w prowincji Syczuan, zamieszkiwaną przez Tybetańczyków, gdzie wjazd jest dozwolony (choć czasami też jest zamykany). Tu i tam to wciąż ten sam Tybet, choć nie ma pałacu Potala…