i ponad 25 stopni kiedy lądujemy, potem jest już tylko gorzej. Pogodowo, ale nie tylko. Niby wiedziałam, że to inny świat, ale rzeczywistość mnie przytłoczyła. Śpiący na ulicach ludzie w tym malutkich dzieci. Stare domy i śmierdzące podwórka.
Składanie roweru coś mi nie idzie, biedolę się z tym prawie pół dnia – robię to pierwszy raz bo to mój nowy nabytek, ale w końcu się udaje. Zośka ma składanego Dahona i dla bezpieczeństwa odkręciła przerzutkę do transportu samolotem, ale radzi sobie szybciej.
Wczoraj prawie-prawie zostałyśmy ofiarami regularnego naciągacza turystów. Przykład iście książkowy. Gdy szłyśmy spacerem w stronę starego miasta tj. Intramuros przejechała koło nas dorożka. Jej kierowca zagadał, rozpływając się w uśmiechach, że kurs kosztuje tylko 50 pesos (tj. jakieś 7 PLN) i on nas chętnie obwiezie. Nie za bardzo mu wierzyłam i nie miałam ochoty na tą przejażzkę, ale Zocha mnie przekonala. Upewniłam się kilkakrotnie, że opłata to 50 pesos czyli „fifty”, co było powtarzane kilkakrotnie.
Zrobiłyśmy kółko, jakaś godzinka. Dojeżdżamy do celu, a gość już nie taki uśmiechnięty i coś przebąkuje, że specjalna cena to 15 czyli „fifteen”. Jakie „fefteen”? opytuję bo już nic z tego nie rozumiem. Ano, dowiaduję się, że „fifteen hundred” czyli o ile umiem dobrze mnożyć to 15 x 100 czyi 1500!!! Z siedmiu zrobiło się jakieś 100 PLN!
Zocha naiwnie sądziła, ze to nasza wina bo nie usłyszałyśmy dobrze ceny i machając plikiem pieniędzy jakie właśnie wymieniła już chciała placić. Tymczasem na schodku dorożki usiadł mały dzieciak, żebyśmy nie mogły z niej wyjść. Szlag mnie trafia, jak ktoś chce mnie zrobić w bambuko, zatem udałam greka ze ok, już płacę, dzieciak się odsunął, wysiadlyśmy po czym mówię do Zochy – uciekamy! Nie chcą moich 50 pesos to nie dostaną nic.
I rzuciłyśmy się do ucieczki w poprzek nabrzeżnej trzypasmówki pełnej samochodów. Nasz „przemiły” dorożkarz puścił się za nami smagając konia batem, ale na szczęście nie wygrał ze sznurem jadących samochodów, a my wpadłyśmy zziajane do jakiegoś hotelu super luxury i siedziałyśmy tam wystraszone przez ponad godzinę bojąc się wyściubić nos. Hak wie, może on tam na nas czeka za rogiem, ten drań?
Mamy niniejszym dość Manili. Skracamy pobyt do jednej doby i zaraz wyjeżdżamy, mając nadzieję na lepsze doświadczenia.