Najbielsze z irańskich miast, Varzaneh sprawia wrażenie miasta duchów. Prowincjonalne miasteczko na pustyni o tej samej nazwie słynie z tego, że większość kobiet nosi tu nie czarne a białe czadory. Widok, szczególnie podczas godzin wieczornych, gdy idą bądź wracają z meczetu po modlitwie zaliczam do gatunku surrealistycznych. Wygląda to, jakby dziesiątki zjaw opanowało każdy zaułek miasta.
Pustynie są dość łakomym kąskiem dla turystów szczególnie z innych stref klimatycznych, na przykład naszej. Jedną z lokalnych atrakcji Varzaneh jest nocleg bądź rajd po piaszczystych wydmach pustyni o te samej nazwie. Nie bardzo mnie to interesowało, bo pustyń miałam w ostatnich miesiącach pod dostatkiem. Wybrałam się przejażdżkę do cytadeli Ghortan. Rowerem rzecz jasna. Gdzieś tam w niewielkiej wiosce na środku pustyni znajduje się imponująca budowla z gliny zmieszanej z trawą. Opuszczona, pusta i bez tłumów turystów.
Po drodze wyhaczyli mnie lokalni chłopcy na motorkach. Tak jak niemal każdy pies goni za kotem, tak w Iranie niemal każdy chłopiec w wieku lat 10+ musi udać się w pogoń za solo jadącą rowerzystką. Nie wiedzieli jednak, że w mojej sakwie przedniej zrobiłam porządki, a na wierzchu trzymałam nóż, który przez 4 lata wiozłam gdzieś głęboko w bocznej kieszeni sakwy i gaz pieprzowy czy tam inny obronny, nie wiem bo go dostałam od hosta w Dubaju na Iran właśnie. Młodzieńców przywitałam zatem nie chlebem i solą a tymi akcesoriami w ręku. Fajnie było zobaczyć to zdziwko w oczach, gaz do dechy i sru!!
Dwa dni wcześniej postanowiłam jednak w końcu ruszyć tyłek z Yazd. Ostatnie tygodnie wyczerpały moją tolerancję na siedzenie i myśli o spróbowaniu jazdy rowerem zaczęły niepokojąco często zaprzątać moją głowę.
Połączenie w postaci autobus + 50 km jazdy rowerem do Varzaneh powiodło się, zatem odważyłam się podwoić liczbę dni na rowerze do dwóch i z Varzaneh pojechałam dalej do Esfahanu. Dwa dni na rowerze to już coś! Założyłam czapkę z daszkiem, na głowę nasunęłam kaptur bluzy i kurtki. Obejrzałam się w lusterku. Wyglądałam nieciekawie i to też chodziło, chyba jednak nie do tego stopnia, by wziąć mnie za mężczyznę. Po co ten kamuflaż wyjaśniają poprzednie posty. ten i ten.
Po drodze irańska prowincja w pełnej krasie – zapomniany karawanseraj, wydarta pustyni ziemia, małe pola uprawne, gołębie wieże… Sprytna budowla taka wieża. Wewnątrz budowano szereg półek i zaułków, w których gnieździły się gołębie. Ich odchody skrzętnie zbierano by nawozić ziemię.
Na noc umościłam się w przydrożnych wiatach restauracyjnych – oczywiście za pozwoleniem właściciela.
Isfahan to tętniące życiem nowoczesne miasto o bogatej i długiej historii, pełne architektonicznych perełek. Iran z perspektywy dużych miast jest z reguły uprzejmy i bezpieczny. Turysta jest zaopiekowany, zagadywany, dopieszczany, częstowany i zapraszany na każdym niemal kroku. Taki jakim go najczęściej opisują. Czarne czadory ustępują bardziej liberalnym strojom kobiet, ba – tu widziałam nawet ścieżki rowerowe i kobiety na rowerach!
Isfahan jest znane w Iranie jako miasto rowerów. Władze miasta promują jazdę na rowerze, zainwestowano w ścieżki rowerowe, jedyne jakie widziałam w Iranie. Wiele tutejszych, głownie młodych kobiet, pomimo istniejącej fatwy – czyli uznania jazdy na rowerze przez kobiety za „haram” czyli nieczystą i niezgodną z zasadami islamu, założyło, że mogą jeździć rowerem publicznie, jeśli będą przestrzegać surowego irańskiego kodeksu ubioru, który wymaga od kobiet publicznego zakrycia włosów i ciała. Z tego co jednak się dowiedziałam od ubiegłego, 2019 roku przestrzeganie fatwy jest wymagane nawet w Isfahanie.
Zapewne zatem kierunek mojej podróży – z mało rozwiniętego, tradycyjnego i biedniejszego południa na bardziej liberalną północ Iranu miał duży wpływ na mój odbiór tego kraju. Północ jest jednak inna.
Gdy za Esfahan postanowiłam kontynuować jazdę rowerem trzeba było ustalić sobie jakieś zasady. Ustaliłam zatem sama ze sobą, że nie zatrzymuję się i nie rozmawiam jeśli w pojeździe jest tylko mężczyzna. Sorry panowie, jesteście fajni, ale akurat tutaj troszkę się zraziłam.
Zostałam uzdrowicielką! Skutecznie, szybko i bezboleśnie uzdrawiam stojące na poboczach samochody i motorki, które nagle psują się, gdy nadjeżdżam. Właściciele je skwapliwie oglądają i opukują, zerkając na mnie kątem oka, a gdy ich minę, dziwnym trafem maszyna jest jak nowa i rusza dalej.
Natanz to jedno z takich miejsc, które nie wiesz, że chcesz zobaczyć póki się tu nie znajdziesz. Wiosna w pełni, ośnieżone szczyty gór, drzewa w kwiatach, pstrykam zdjęcia dookoła wszystkiemu, tym drzewom, szczytom, kwiatkom… i znowu w lusterku wstecznym jadący wolno za mną samochód, to już przestaje być śmieszne.. panowie chcą porozmawiać, ale sorry, moja zasada, nie rozmawiam, jadę dalej.. Nie za daleko jednak, bo po 5 minutach są ponownie, ale towarzyszy im radiowóz. Tajna policja. Że dlaczego robię zdjęcia? Proszę pokazać. Czy mam jeszcze jakiś aparat? Mam, ale nie wyjmowałam go teraz.. Proszę pokazać. I w ogóle co ja tutaj robię?
Wszystko jest skwapliwie oglądane i przeglądane. Raczej na poważnie. Na szczęście po dłuższej chwili i wewnętrznych konsultacjach puszczają mnie wolno.
No i sobie przypominam, że nie tylko mnie tu sprawdzano, czytałam, że przydarzyło się to innym cyklistom. Gdzieś pośród tych kwiatków i szczytów gór jest największy w Iranie zakład wzbogacania uranu, podstawy do produkcji broni nuklearnej. Tajne przez poufne. Aha, jeszcze taka dygresja. Niech wam nie przyjdzie w Iranie bawić się dronem. W ubiegłym roku zatrzymano parę znanych australijskich blogerów bo sobie puścili drona.. Zdaje się, ze odsiedzieli ponad rok zanim ambasadzie udało się ich wydostać.
Miasto Kashan to mój irański nr 2. Sztukaterie na tutejszych domach bogatych mieszczan.. kafelki, mozaiki meczetów i łaźni, ogrody.. co jak co, ale architektura Persji no, to jest czad.
Nie wiedziałam jeszcze wtedy, ze wcale nie wyjadę z Iranu przed świętem wiosny Nowruz i że era socjalizacji jeszcze przede mną.. CDN.