Hardcore się rozkręca. Przez następne dni przemierzamy oszałamiającą przestrzenią pustynię Mojave. Pustkowia i przestrzenie będą nam już towarzyszyć w USA do końca. Na krajobraz składają się tony „tłucznia” – tak Janek nazywa tutejsze podłoże – i jakieś rachityczne rośliny. Bilans pierwszego dnia to: pustynia, 2 drzewa i 1 miasteczko w sensie 2 przecznice z kilkoma sklepami. W następne dni jest podobnie, z taką różnicą, że nie ma już w ogóle drzew, przecznic, miasteczek i sklepów.. Za to napotykamy na znaki drogowe typu „Next services 70 miles..”, ” Tarda 25 miles. No fuel In Tarda!”. Klimat jest!
Z powodu gorąca testujemy różne warianty jazdy: bardzo rano ciurkiem (jest chłodniej, ale nie ma potem za bardzo co robić na noclegu), z długą sjestą i drugim etapem pod wieczór (niestety bardzo nasila sie wiatr). Najczęściej jest tak, ze się jedzie, bo nawet nie ma gdzie zrobić przystanku – krótki postój w pełnym słońcu, aby się napić i dalej wio. Żadnego drzewa ani nawet tablicy informacyjnej, za która można by znaleźć metr kwadratowy cienia. Dookoła kamienie i kamienne góry. Popatrzyłoby sie na polskie bzy i łąki umajone..
Z ciekawszych dla mnie doświadczeń na pustyni Mojave jest oglądanie ćwiczeń odrzutowców Air Force – oj latają sobie chłopaki nad nami z taka prędkością i tak bezdźwiękowo, ze niestety nie udaje mi sie ani razu uchwycić ich na zdjęciu. Ale nie przywidziało mi się! Były antyradziecki zwiadowca Scott, którego spotykamy potem na kempingu twierdzi, że te ćwiczenia na otwartym terenie a nie poligonie nie odbywają się często, bo są – jakżeby inaczej – tajne, no i ze dlatego jest tu dobry teren do ćwiczeń, bo przypomina Afganistan… Taaak, to już wiem w takim razie jak jest w Afganistanie.
Docieramy do Parku Narodowego Pustyni Śmierci. To – jak podają przewodniki – bezodpływowa depresja na pustyni Mojave i jednocześnie największa depresja w Ameryce Północnej, której najniżej położony punkt znajduje się na wysokości 86 m p.p.m. To także najbardziej suche i gorące miejsce Ameryki, jedno z najgorętszych miejsc na Ziemi – rekord ciepła wyniósł tu 57 stopni Celsjusza… Główni przedstawiciele fauny to skorpiony, tarantule, grzechotniki.. towarzystwo zapowiada sie przednio. Przedstawicieli flory prawie nie dostrzegam.
Tu także przypada nasz pierwszy rest-day, czyli dzień bez pedałowania. Przed świtem większość ekipy jednak pedałuje do lokalnej atrakcji – formacji skalnej Zabriskie Point, aby podziwiać wschód słońca (ja nie pedałuję, bo preferuję podziwianie zachodów słońca ). Miejsce odwiedzam następnego dnia. Jest magiczne.
Ciąg dalszy dnia wolnego spędzamy jednak bardzo statycznie – pod sklepem, w sklepie, za sklepem.. tam, gdzie akurat jest cień, bo na kempingu go zupełnie brak. W ramach rozrywki udaje nam sie także wskoczyć do basenu z … ciepłą woda. Na kempingu w Furnace Creek, gdzie jesteśmy – a okazuje się to potem być standardem w amerykańskich parkach narodowych – nie ma nic oprócz wychodka i kranu z zimną wodą. To ekologiczne podejście jak najbardziej ma swoje uzasadnienie, ale dla nas rest-day to okazja do uskutecznienia większego prania i gotowania, a tu z tego nici..
Opuszczając Dolinę smierci mieliśmy do wyboru 2 trasy – krótszą, z pierwszę miejscowością po 50-60 km i dłuższa, przez środek Doliny, przy której nie ma nic. Pojechalo nią szefostwo czyli Maryla i Sigitas. pozwolę sobie przytoczyć czule wspomnienie tego odcinka trasy Maryli:
Dalam sie namowic Sigitasowi na trase alternatywna, w dol Doliny Smierci, tam gdzie najwieksza depresja na zachodniej polkuli tzw. Badwater. 120 km z podjazdem na dwie przelecze w koncu dnia, zeby sie wydostac z Doliny i dojechac do tej oazy w Shoshone. Mnie do takich eskapad nie trzeba zwykle namawiac, ale tego dnia ta trasa byla szalenstwem, wyjechalismy o 11:30, bo zeszlo nam sie na formalnosciach w biurze Doliny Smierci, gdzie zalatwia sie zezwolenia na pobyt grup itd.
Trasa w samej Dolinie nie bardzo trudna, w koncu w dol depresji, a potem dlugi wyjazd dosc plaski, aczkolwiek w strasznym upale i czasem z ciezkim wiatrem. W tym wszystkiom najgorsze bylo to, ze przez te 120 km nie bylo ani jednego ujecia wody pitnej, tylko ta w Badwater, ktora jest nasycona sola i chlorkiem sodu, ani jednego sklepu, najpodlejszej knajpy, domu. Po prostu nic, gdzie
mozna sie zatrzymac, napic sie, zjesc, schowac sie w cieniu czy w
klimatyzowanym pomieszczeniu. Trzeba miec wszystko ze soba. Po kilkugodzinnym silnym naslonecznieniu wystapilo uczulenie, trzeba sie bylo ubierac. Po Badwater i turystow bylo jak na lekarstwo, ale na naszej drodze stanal aniol na motorze – Garret. Nacisnal jakis guzik i w jego cudownej maszynie otworzyla sie skrzyneczka z lodowka, a w niej ociekajace rosa butelki z woda – na nasz widok
wyciagnal dwie i dal nam. Garertt powiedzial: „Guys, I am crazy, but what you are doing here. You are completely crazy. May Got!’ Na koniec dal nam wizytowke, zebysmy napoisali mu jak sie nam wiedzie dalej.
Pod wieczor dwojka Francuzow w samochodzie (zatrzymalismy ich, bo ja juz optowalam za podwozka po pierwszej przeleczy) dala nam baniak z woda, ktora bylo o niebo zimniejsza niz nasze resztki. Niestety Francuzi doniesli, ze widzieli kojota i zebysmy uwazali, no i ze nie moga mnie wziac, bo pelen bagaznik. Mimo, ze noc byla przy pelni ksiezyca, jasna i gwiazdzista, na ciele i duszy nie bylo lzej. Na szczescie Ieva przyjechjala i zabrala mnie z podjazdu na druga przelecz, z 97 kilometra. Zawiozla mnie kochana dziewczyna prosto do baru, gdzie jeszcze przed zamknieciem zdazylam wypic dwa zimne, pieniace sie piwa. Basen, hot springs juz nie dla mnie, zostal prysznic z goraca woda – tez nie najgorzej. Sigitas dojechal o wlasnych silach.
Ostatnią noc na pustyni spędzamy rozbijając się na dziko (choć w miejscu dozwolonym!) w bardzo klimatycznym miejscu w Mountain Spring, na szczycie góry przy saloonie harleyowcow (ich hasło przewodnie: Bikes, Babes, Beer!). Tego dnia (5 maja) podobno księżyc był najbliżej ziemi od jakiegoś tj. dluuugiego czasu.. siedzę sobie przed namiotem i mam wrażenie, ze jest tuż obok. Ogromna, okrągła, świecąca tuż przed nosem tarcza.