Słowo sie rzekło i przemierzamy „the Rockies” czyli Góry Skaliste. – to znaczy tą część, która jest w stanie Kolorado, bo pasmo to przebiega praktycznie przez całą Amerykę Północną. Zadowolone krowy i równie zadowolone różnobarwne konie skubią sobie trawkę a my piłujemy z reguły pod górę. Na szczęście chłodny wiatr sprawia, ze nie jest to aż tak uciążliwe, przynajmniej nie zawsze. Pogoda wciąż przepiękna, słońce.
Podczas rest-day’u czuję się jak na wczasach w tych góralskich lasach – no, ale w promieniach słonecznych nie opalamy się, bo temperatura w nocy jak u nas od braci ze wschodu (a tu jak sie mówi? od braci z Dakoty Północnej? .. ). Strumyk płynie z wolna i szumi kolo namiotu, tym razem rest-day jest takowym w pełnym tego słowa znaczeniu. Spanie i leniuchowanie w namiocie, pranko, jedzonko i znowu leniuchowanie. Żadnego przymusu oglądania czegoś ciekawego w okolicy, żadnego pośpiechu, cudnie. W końcu mam czas poczytać przewodnik.
Krajobrazy iście alpejskie no, ale aura tudzież. Chciałoby sie rzec „daje popalić”- ale w tym przypadku jest odwrotnie. W nocy w trakcie rest-daya nad strumyczkiem było -9st, Rysiek ewakuował się do kempingowej pralni, a Natalia z Wojtkiem nad ranem zajęli toalety. Bynajmniej nie w celach do tego przeznaczonych, ale przynajmniej dzięki temu przeżyli. Następnej nocy część ekipy zapobiegawczo wynajęła domki, choć było juz dużo cieplej- jedynie -6 st. C. Woda w butelce ponownie mi zamarzła i jeden klapek, który wyszedł mi z namiotu również. Do kempingowej knajpy, gdzie siedzieliśmy wszyscy wieczorem dotarł sopel lodu. To cyklista Peter, który właśnie tego dnia zdobył Monarch Pass, nasz cel na dzień następny i najwyższą przelecz na trasie wyprawy – 3500 m n.p.m..
Ale – tak naprawdę pokonanie przełęczy nie było koszmarem, tylko 15 km pod górę z tym, ze dość stromo. Cały czas jednak było słonecznie i widoki przepiękne.
Rest-day przesuwaliśmy dwukrotnie, bo:
– w parku Narodowym Czarnego Kanionu nad rzeką Gunnison kemping okazał się być spaniem „na krzaku”, ale tym razem nawet bez zimnego prysznica ani ujęć wody czy czegoś takiego – simply „enjoy the nature” (praktykujemy często spanie „na krzaku”, ale przynajmniej nie trzeba wtedy bulić za to kasy). Ale sam kanion – podobno najgłębszy w Ameryce Północnej – naprawdę robi wrażenie.
– nad jeziorem koło Gunnison, gdzie miało być „tak pięknie” kemping był jeszcze mniej uroczy, bo nawet krzaka nie było, tylko cos na kształt kosodrzewiny. Do prysznica (z letnia woda) za który kazali płacić 3 USD należało – jakżeby inaczej – zaiwaniać kilometrami. Ale to nawet nie było tak ważne. Cały ten dzień, a jeszcze bardziej noc, były przekleństwem. Zerwała się wichura, na trasie zamiast jechać to pchałam rower bo nie byłam w stanie nawet kręcić pedałami. I tak sobie spacerując na następną przełęcz marzyłam, żeby pojawił sie jakiś anioł i mnie podwiózł no i .. prośby moje zostały wysłuchane:) Za to w nocy wichura niemal zgładziła mój namiot i mnie razem z nim. Na serio. Pałąki całkiem połamane, namiot nie odfrunął dzięki naciągom, których użyłam pierwszy raz w jego historii i przymocowałam wielgaśnymi kamieniami.
Ostatniego dnia mojej jazdy opuszczamy Góry Skaliste i generalnie wyżynę Kolorado, na której to przebywaliśmy od kilku tygodni. Cieszę się, że dane jest mi było z niej zjechać, co było nagrodą za wielodniowe wspinanie. Zjazdu bylo naprawdę dużo – jakieś 50 km, w tym 30 km superszybkiego.
Przed Pueblo, gdzie kończę podróz zaczynają sie juz nieciekawe tereny preriowe. Charakteryzują sie tym, ze jest raczej płasko, droga jest prosta jak drut, nie ma ani jednego drzewa ani domu na horyzoncie tylko jakieś nieużytki czyli słowem – uroki stanu Kansas. A także i następnych stanów, które leżą na Wielkich Równinach, czyli środkowym USA. Wspomniany juz cyklista Peter, który przyjechał z tamtej strony i kierował się na zachód, na hasło „Kansas” dostał prawie spazmów, chodził z piwem (co na pewno go rozgrzewało) po knajpie i powtarzał „Nooooo – Kaaansaaaaas – noooooo!” , co utwierdziło mnie w przekonaniu, że czas się zmywać do domu.