Ta maksyma sprawdza się w moim przypadku już na początku podróży (a przedostatnia wyjeżdżam regularnie (czyli ok. 9.00 – po mnie jest tylko wiekowy Irlandczyk Aiden i ewentualnie zapracowane szefostwo). Wydruki map, jakie dostajemy tego dnia bazują na gps-ie – to niby dobrze, ale nałożona automatem gruba kreska jakoś zaburza skalę dróg i niemal nikt nie zauważa dość istotnego skrętu w niewinnie wyglądający szuterek, choć Bob i Monika oznaczają go jakąś konstrukcją z bodajże kijka i butelki.. Finał jest taki, ze ludziska się powspinali na przełęcz i jeszcze potem z niej zjechali, żeby dowiedzieć się, że uuuups! – trzeba wracać.. Ja też sie zamachnęłam na wspinanie, kiedy to nadjeżdża ostatni w peletonie tego dnia Sigitas i kieruje mnie na swoj gps-owy szuterek. Tym sposobem wysuwamy sie na czoło grupy. Po szuterku zjezdzalam sobie powoli i wcale nie zauwazylam wygrzewajacego sie tam lokalsatj. weza, ktory podobno machal do mnie grzechocac ogonkiem.. na pewno w geście przyjaźni. Jakbym go widziala to przynajmniej bym mu odmachala, a tak nic-zero kultury z mojej strony.
Jeśli chodzi o pierwsze dni w USA, to nawet weterani wyprawy przyznają, ze jest hardcorowo. Gorąc i wiatr. Wieczorem zaczyna duć i momentalnie robi sie zimno. Wiatr nie pozwala jechać szybciej niż 7-10 km/h. Niemal nie daje rady jechać jak jest boczny, ale gdy zmieniamy kierunek jazdy to przez kilka kilometrów – po płaskim zaznaczam! – nie trzeba nawet ruszać pedałami, tylko rower sam zasuwa jakby miał motor. Bezcenne doświadczenie. Rekordowy czas dotarcia na nocleg osiąga Monika ze szkockim Bobem przyjeżdżając o 1.30 w nocy… Fakt, że należą oni do gatunku szwendaczy, ale to i jak na nich cokolwiek późnawo. Natalii, choć twarda z niej sztuka, lecą łzy, które uspokaja (jak niemal cała reszta ekipy) kolacja w McDonaldzie… (żeby nie było – nie ma tu innych przybytków typu knajpa). Mi łzy nie lecą, bo ostatnie 20 km zjeżdżam na nocleg na pace :(, ale co tam. W nocy natomiast większość z nas nie śpi, bo namioty razem z nami odfruwają. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam takich wichur
Miasteczko, w którym śpimy to, jest równie klimatyczne – to Randsburg, osada-widmo, załozona jeszcze w czasach gorączki złota. Kiedyś pelna ludzi, teraz opuszczona, do której zaglądają tylko zbłąkani przyjezdni – w tym i my. Dotrzeć doń nie było łatwo, oj nie. Wielogodzinny podjazd w upale wszystkich wykończyl. Każdy z uczestników wspinaczki po dotarciu witany był za to lokalnej knajpie nie chlebem i solą na szczęście, ale pizzą i zimnym piwem.
Zamiast noclegu „na krzaku”, choć tez bardziej adekwatne ędzie okreslenie „na skale” nocujemy w willi z pieknym widokiem na okolicę – cala wypasiona chalupa dla nas! Wrecz pasowaloby zostac na rest day. Ja wybieram nocleg pod chmurka na werandzie, bo to najwspanialszy hotel wielogwiazdkowy.