No i dostałam się w jego szpony. Nie idzie uciec – intensywny zapach przewierca mi nozdrza a na samą myśl o smaku ślina niemal cieknie mi z ust. W Kambodży znów mnie dopadł. On, najeżony przystojniak, który kolcami broni dostępu do cennego wnętrza.
Najpierw na lokalnym targu w nadmorskim Kep.. jest tylko kilka sztuk, bo to jeszcze nie sezon. Przystaję koło stoiska i myślę sobie „tak tylko spytam ile kosztuje, co mi szkodzi”. Aha, 5 dolarów za kilogram. Ze skorupiastą skórą oczywiście. Dużo. To ja tylko jeszcze zobaczę, ile waży ten najmniejszy. Hmmm.. prawie dwa kilo. Nie, nie – dziękuję – mówię sprzedawczyni i zarówno ona jak i ja wyglądamy na niepocieszone. Przecież nie mogę wydawać dziennej stawki na takie „wpierdalanse” – tłumaczę sobie w duchu. Nie, nie mogę! Ociągając się odchodzę, ale po chwili sprzedawczyni mnie dogania – Madam, 7 dolarów może być? (a tak nota bene uwielbiam, jak tutaj do mnie mówią per „madam”). Sama sobie nie wierzę, gdy słyszę swoje „tak, tylko proszę obrać”. Kobieta ostrożnie rozkraja owoc, wyjmuje duże mięsiste nasiona i przekłada na tackę. Tym razem obie jesteśmy naprawdę zadowolone.
Mam go. Durian, zwany królem owoców. Niewątpliwie dla mnie tez nim jest. W duchu przemawiam do niego jak Smeagal z Władcy Pierścieni: „My, my precious”.. Siadam na nabrzeżu i pochłaniam wszystko. Nasiona są tak jak trzeba – miękkie i maziste o wyraźnym, arakowo-śmietankowym smaku. Co do legendarnego zapachu wcale mi nie przeszkadza i nie uważam, by był okropny. Drażniący, wyrazisty – owszem. Zajadają się nim w Kambodży, Tajlandii, Malezji i kto wie gdzie tam jeszcze. Najlepsze są takie owoce, których skorupa już jest lekko rozchylona – znak to, że są dojrzałe. 100 gram duriana ma około 150 kalorii, zatem nic dziwnego, że po wchłonięciu kilkustet gramów czuję się bardzo syta. Zacieram ręce bo sezon dopiero się zacznie!
W Battambang, przyjemnym, postkolonialnym mieście gdzie spędziłam kilka dni też non stop degustuję. Dla odmiany – w towarzystwie. Dla odmiany – podczas wycieczki rowerowej. Dla odmiany – zorganizowanej. I jest super!
Nie wiem, czy bym się wybrała, gdyby nie Yurie, Japonka u której się zatrzymuję na jedną czy dwie noce a zostaję.. pięć. Yurie kieruje Soksabike, firmą organizującą wycieczki rowerowe po okolicach Battambang. Przyświeca jej idea turystyki odpowiedzialnej, wspomagającej lokalną społeczność, pokazującą jej codzienne życie. Musisz z nami jechać! – twierdzi, gdy nasza rozmowa okołorowerowa rozkręca się na dobre.
Następnego dnia o 7.30 rano stawiam się na miejscu zbiórki. Jest nas 6 osób, wszystkich przy porannej kawie wita młody uśmiechnięty chłopak – nasz przewodnik. Na początek nauka kilku podstawowych zwrotów w języku Khmerów, wyjaśnienie gdzie pojedziemy i co zobaczymy. Aha – lepiej nie napychać się na śniadanie, bo wszędzie będą degustacje!
Jedziemy niedużą malowniczą drogą, która jak esy-floresy wije się wzdłuż niedużej rzeki. Pierwszy przystanek to przydomowa wytwórnia papieru ryżowego. Przyglądamy się, jakiej sprawności i precyzji wymaga zrobienie tych cieniutkich, okrągłych placków, w które potem zawija się jedzenie np. sajgonki. Dziennie starsze małżeństwo wyrabia około 2000 sztuk, zaczynając dzień o rano, kończąc o 18tej. Ciężka praca.
Niepomni porannych godzin na następnym przystanku próbujemy lokalnego wina ryżowego. Przydomowa winiarnio-bimbrownia produkuje trunek o mocy ok. 50 procent. To ja poproszę tylko troszeczkę..
Ryż w następnej postaci ..to klejący się ryż czyli tzw. sticky rice zapiekany w łodygach bambusa, często spotykany na przydrożnych straganach. Ja jadam to niemal codziennie, ale widzę, że inne osoby dość nieufnie podchodzą do tego lokalnego jedzeniowego „zapychacza”. Łodygi bambusa są przycinane, do ich pustego wnętrza upychany jest ryż z mieszanką fasoli i wiórków kokosowych, całość zaś zapiekana w ogniu. Naprawdę dobre!
Pora na popitkę. Co powiecie na sok „z kija”? Wyciskany w ręcznie obsługiwanej prasie sok z łodyg trzciny cukrowej jest słodki jak ulepek i nieco mdły, ale po dodaniu odrobiny limonki lub jeszcze lepiej – kawałka pomarańczy i oczywiście lodu to istny napój bogów. Zadziwia mnie ile z takiej łodygi można wycisnąć soku. Każdy „kij” przesuwany jest kilkakrotnei przez prasę i za każdym razie dużo wciąż wypływa z niego tyle cieczy.. Dziennie potrafię wyżłopać dwie lub trzy porcje, każda mniej więcej po złociszu za kubek. Gdy zobaczycie zatem stojącą na poboczu drogi maszynę-kołowrotek i ułożone sterty ostruganych „kijów” nie wahajcie się ani chwili. Będzie smacznie i ekologicznie!
Na koniec wycieczki dla odmiany.. degustacja owoców. Dostajemy świeże kokosy, nasiona drzewa bochenkowego, ananasy, papaję i mango. Jakby ktoś jeszcze nie kupował na straganie to teraz jest świetna okazja, by spróbować. Jak zwykle wygrzebuję łyżką miąższ młodego kokosa a inni patrzą na mnie jak na wariatkę. No co ja zrobię, że to lubię?
Jedziemy jeszcze w miejsce, gdzie już nie jest tak lukrowato i dosłownie trzeba zatykać nos. To targ rybny, gdzie wyrabia się pastę ze ..sfermentowanych ryb. A fuj! Gdy słyszę, że to podstawa tutejszego bulionu mam wrażenie, ze już nigdy nie tknę żadnej zupy. Akurat…
Hola hola! Wszystko tu takie dobre? A co z tą typową z kambodżańską kuchnią powiecie. Z legendarnymi stworzeniami fruwającymi i pełzającymi?
No dobrze, one są, ja się tylko na nie z reguły patrzę z daleka. Smażone owady, tarantule, larwy czy cykady to lokalne przegryzki tak jak dla nas czipsy. Przysmażone w głębokim tłuszczu, piętrzą się na tacach na przydrożnych stoiskach czy wieczornych marketach. Ostatnio rozczuliła mnie lokalna wersja smażonych larw ze szczypiorkiem i papryczką chili. Wszyscy wiedza, że odpowiednie przyprawy to podstawa, prawda? Nie miałam odwagi spróbować, ale koleżanka twierdzi, że w smaku przypominają orzeszki. Póki co wierzę na słowo.
Nie wiem, czy podobnie smakują.. skorpiony, ale podobno cena to około 12 USD za 100 gram.. Znaczy się przeleciała mi koło nosa taka forsa bo kilka dni temu, po noclegu w przydrożnej, zadbanej restauracji pakując się rano odkryłam z przerażeniem całkiem żywego i całkiem bojowo nastawionego do mnie osobnika, który znajdował się jakieś 20 cm od mojej nogi.. a sam mierzył jakieś 10-12 cm. Wystraszyłam się nie na żarty, choć moja gospodyni tylko wzruszyła ramionami. Podobno zupełnie niegroźny gatunek, generalnie niebezpieczne są te mniejsze. Te są bardziej… smaczne.
Małe czy duże, żywe czy usmażone, żeby mi i dziesięć razy tyle dawali to nie mam ochoty na bliskie spotkania trzeciego stopnia ze skorpionami brrrrr..
To ja poproszę duriana. Smacznego!
9 comments
Niezła kulinarna przygoda. Watru w plecy i powodzenia!!!
dziękuję 😉
Ewo, dziękuję Ci za ten wpis – mam wrażenie, że specjalnie dla mnie to napisałaś i jeszcze tyle zdjęć ! Bon Apetit! 😉
Ewa, niemożliwa jesteś z tym jedzeniem 😉
O durianie to ja w ogóle nie słyszałam.
Ewo, właśnie wróciłam z krótkiego wyjazdu w góry i twój kulinarny opis jest oddalony o 100 lat świetlnych od tego co widziałam i jadłam w Małem Cichem i Zakopanem.Pamiętasz jeszcze ciężkostrawny placek po zbójnicku i oscypki na ciepło albo zaspy śniegowe w Dolinie Kościeliskiej??? A naturalny śnieg na stokach narciarskich? To też chyba egzotyka – tylko polska. Szczególnie jak wróci sie do homeopatycznej ilości śniegu we własnym mieście.
Fajnie piszesz- pisz do nas często.
Mira, durian jest dość legendarnym owocem, bo słynie własnie z intensywnego, niezbyt ciekawego jeśli nie okropnego zapachu. Sorry, ze tego nie wytłumaczyłam. Oprócz tego, że jest uznawany za przysmak jest też zakaz przewożenia go środkami transportu publicznego w wielu krajach Azji a już na pewno samolotem – wielu śmiałkom się nie udało, bo zapach przebije sie przez wszystko. Mi on jednak naprawdę nie przeszkadza.
Oczywiście, ze pamiętam smak placka zbójnickiego, zawsze go zamawiam, choć niestety czasem robią z ziemniaków w proszku.. ;(
Śniegu troszkę miałam w Korei, ale tak w ogóle to zapominam. Lubię snieg i lubię biegówki, najgorsze to jak pogoda jest taka szarobura.. brrr, do takiej pogody nie tęsknię. Tu mam niemal 100% słońca.
Poniewaz jestes w okolicach Surinu,masz okazje degustacji duriana w specjalnym wydaniu.
Jest tam wies,slynna z hodowli sloni.Ten specjalny durian musi w calosci zostac strawiony i wydalony przez slonia.Z kolcami slon sobie radzi ugniatajac owoc i owijajac go w trawe.podobno bardzo je lubia.Mozesz przyjsc do slonia ze swoim durianem i bananami.Banany nie nadaja sie do ponownej konsumpcji,ale durian po tej obrobce jest jeszcze lepszy.W podobny sposob produkowana jest specjalna kawa.popytaj w starbaksach,jak nie wierzysz.
Pisząc tego posta byłam właśnie w słoniowej wiosce, ale niestety konsumpcji duriana nie widziałam. Może dlatego, ze to jeszcze nie sezon?
Madame, wpierdalanse tego i owego to przyjemność życia, a ponoć jad skorpiona działa nie tylko odżywczo