Kiedy tak już porządnie podłamana, pchając rower pod następne pionowe niemal wzniesienie, wdychając dym z leśnych pogorzelisk, nucąc pod nosem „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie” na zmianę z „coś być musi do cholery za zakrętem” i nie nadążając z ocieraniem strug potu zastanawiałam się nad sensem podróżowania rowerem po Tajlandii w porze gorącej…
NIEBIOSA ZESŁAŁY MI DESZCZ.
A nawet konkretną, dwugodzinną, azjatycką burzę. Pierwsze krople w tym rejonie od 5 miesięcy, a dla mnie od około dwóch.
Zapachniało, zazieleniło się. Od razu zrobiło mi się lepiej.
Choć może to wydawać się dziwne, ale od wielu tygodni nie widziałam błękitu nieba. Tak! Niebo nie ma określonego koloru, no, może taki szaroniebieski. „Coś” wisi w powietrzu, od rana do wieczora. Rankiem wstające słońce wyłania się z zawiesiny powierznej i widać je dopiero jak jest już naprawdę wysoko, jest czerwoną kulą jakby właśnie zachodziło (zdjęcie zrobione nad zaporą, które zamieszczam było robione około 8 rano). Widoczność urywa się po jakimś kilometre, może dwóch i choć wiem, że gdzieś blisko są góry to ich nie widzę, dopiero jak jestem tuż-tuż przed nosem wyrastają jakby czarodziej różdżką zamachał. Prawie nie robię zdjęć bo nie ma jak.
Od kilku dni jadę zygzakiem w poziomie i w pionie wciąż w okolicach granicy z Laosem. Przyciągnęły mnie tu po trosze parki narodowe – jest ich tu tak wiele a pomimo tego to taka niedoceniona przez masową turystykę część Tajlandii. Staram się zwiedzać „punkty obowiązkowe” w danym kraju, ale najbardziej ciągnie mnie właśnie w takie miejsca. Ze zdziwieniem i radością odkryłam, że w Tajlandii znajduje się ponad 140 parków narodowych! Dla mnie istotny jest takt, że w każdym (?) z nich jest wyznaczone miejsce na biwakowanie, i choć nie ma tam możliwości kupna niczego (wodę i żywność trzeba przywieźć ze sobą) to są zawsze toalety z prysznicami, jest cicho i jest bezpiecznie bo niedaleko urzędują strażnicy. Najchętniej bym tak od parku do parku sobie jechała, no, ale się jednak nie da.
Falowanie i spadanie.. To na górze to na dole. W realu, bo droga wciąż góra-dol, góra-dół i w przenośni bo tak też kształtuje się moje samopoczucie.. minęły wszak 3 miesiące w drodze.
Obrałam jednak azymut na południe, na wybrzeże na wschod od Bangkoku, bo jest najbliżej. Kilka dni nad morzem mi się jednak należy, zanim znowu zacznę się pchać ponownie na północ, w wysokie góry, muszę naładować akumulatory. No, chyba, że po drodze znów zmienię zdanie..
PS. poniewaz google zrobiło mi psikusa i coś tam pozmieniało w zamieszczaniu map znow mam problem z aktualizacją mojego miejsca pobytu na stronie startowej, wiec zamieszczam go tutaj.