Turystka z Chin z zadowoleniem łapie kamień i pozuje do zdjęcia. Po chwili to samo robią zataczając się ze śmiechu jej koleżanki. Kamień jest spory i wygląda na kawałek świątynnej rzeźby. Ubaw po pachy.
Witamy w starożytnym mieście Angkor, stolicy państwa Khmerów. Jednym z największych i najstarszych kompleksów świątynnych na świecie. Jednym z siedmiu cudów świata będącym pod patronatem dziedzictwa światowego UNESCO. Miejscu – legendzie.
Kilka dni temu aresztowano tutaj trzech młodych Francuzów, którzy robili sobie zdjęcia nago w jednej ze świątyń. Zostali obciążeni dużą grzywną i wydaleni z Kambodży. Chociaż tyle.
Przed wejściem do niemal każdej ze świątyń otacza mnie, tak jak każdego idącego tędy obcokrajowca gromadka dzieci. Można powiedzieć – napad z pocztówką w ręku! Sprzedają pocztówki/książki/bransoletki/inne. Only one dollar! Kupiłam je od nich już wcześniej, ale dziwię się patrząc na książkę o świątyniach Angkoru – ładnie wydana jest warta dużo więcej. Dzieci zamieszkują okolice świątyń, widać tam wiszące hamaki i niewielkie gospodarstwa – to ich sposób na zarobek i mam wrażenie, że rozrywkę też. Może potrzebuję zimnej wody? Na pewno chce mi się pić i potrzebuję. A może coś zjeść – na pewno jesteś głodna madam! Dziewczynka trzyma mnie za rękę i ciągnie. Każda garkuchnia ma swoich łapaczy i może dlatego smażony ryż kosztuje tu.. 5 dolarów. Za chwilę cena spada do 3, ale i tak się nie decyduję, zazwyczaj płacę trzy razy mniej. Są bardzo biedne i wiem, że to pewnie ich jedyny sposób na zarobek, ale irytuje mnie, że pozwala się im i dorosłym na handel w obrębie świątyń, a nie przed wejściem na ich teren. Czy one w ogóle coś są w stanie tu sprzedać? Wszyscy turyści odganiają się od nich jak muchy, czasem padnie jakaś niemiła wymiana zdań, bo nie sposób sienie irytować gdy ktoś nie chce zostawić Cię w spokoju. Zastanawiam się, czy jakby te rzeczy zwyczajnie leżały na stoiskach łatwiej byłoby w spokoju podejść, popatrzeć, może coś kupić, a tak.. Ale tu jest Azja i tu jest Kambodża – wiele rzeczy ma inny wymiar i w moim mniemaniu trochę stoi na głowie.
Spotykam starszego Holendra na rowerze. Nie, nie podróżuje teraz, ale pracuje przy odwiercie studni w Kambodży – dostęp do wody jest niezbędny do przeżycia pod każdą szerokością geograficzną. Jakiś czas temu robił odwiert dla jednego z licznych na terenie kraju sierocińców. Już go nie ma, rozpłynął się w niebycie, budynek stoi pusty. Dzieci i sierocińce.. jest ich mnóstwo w Kambodży i niestety stały się również sposobem na łatwy zarobek dla bogatszych i sprytniejszych. Wypożycza taki gromadkę dzieciaków na kilka miesięcy, rok, zgarnia pieniądze na pomoc dla nich, zamyka miejsce i znika. Obcokrajowiec zawsze zlituje się nad losem kambodżańskiego dziecka i zostawi trochę dolarów. Dzieci wracają do swoich wiosek. Tym sposobem zupełnie nie wiadomo, komu można zaufać i nieść pomoc tam, gdzie jest ona naprawdę potrzebna. Przed decyzją pomocy należy bardzo dokładnie sprawdzić miejsce i jego historię.
„Machu Picchu to kupa kamieni i przystrzyżone trawniki” – przeczytałam tą dość kontrowersyjną opinię gdzieś tuż przed wizytą w kompleksie świątyń Angkoru. Każdy ma prawo do swojej opinii. Nie byłam w Peru, nie wiedziałam maczu pikczu, ale skala zabytku jest porównywalna więc zastanawiam się czy za chwilę nie będę myślała podobnie.
Nie myślę tak jednak. Niby wiem, czego się spodziewać, ale moment, kiedy widzę na horyzoncie wieże największej ze świątyń Angkoru – Angkor Wat jest niezapomniany. To miejsce to wszak legenda a ja teraz tą legendę widzę na własne oczy. Wielkość świątyni jest imponująca.
Przewalające się przez tłumy odwiedzających nie robią na mnie aż takiego wrażenia, choć to zdecydowanie najbardziej tłoczne i międzynarodowe miejsce jakie odwiedziłam podczas mojej dotychczasowej podróży. Spodziewałam się ich i sama ten tłum tworzę. Wszak to jedna z najsłynniejszych atrakcji turystycznych świata, która przyciąga rocznie około 2 mln turystów. Odpuściłam sobie słynny wschód słońca przed świątynią Angkor Wat na który ściągają co rano setki turystów – nie jestem skowronkiem i ze wschodów słońca wolę podziwiać jego zachody, do tego mam luksusowy pokój (wydębiłam dużą zniżkę) w oazie ciszy i spokoju gueshousie Snow River z którego trudno mi się ruszyć. Na zwiedzanie wyruszam najczęściej około południa kiedy to upał wygania ze świątyń wielu zwiedzających i zostaję do zmierzchu. Krążę po zakamarkach budowli i w wielu miejscach nie ma tam nikogo oprócz mnie. Przynajmniej przez chwilę :). Monumentalny Angkor Wat, świątynia o wielu kamiennych twarzach – Bayon i wreszcie opanowana przez dżunglę słynna ta Phrom – tam podoba mi się najbardziej.
Inwestuję 40 dolarów w bilet 3 dniowy co pozwala mi się nie spieszyć. Wiem, że obejrzenie najważnieszych światyń w jeden dzień jest możliwe, ale można paść na twarz ze zmęczenia. Kilka dni pozwala na zagubienie się w międzyświątynnych ścieżkach.
Wizyta w Siem Reap oznacza dla mnie nie tylko zwiedzanie świątyń Angkoru, ale pierwsze podczas mojej podróży, nawigowane tygodniami (Beata, ja naprawdę nie wiem gdzie będę pod koniec stycznia) spotkanie z koleżanką z Polski. Długie pogaduchy i sakwy zasilone świeżą dostawą produktów. Trzeba się było jednak pożegnać, no bo rano znowu trzeba wcześnie wstać… do roboty. W trasę trzeba ruszyć! Prościutko na północną granicę, gdzie nieoczekiwanie mijam miejsce kremacji zbrodniarza Pol Pota i z powrotem do krainy mojej ukochanej sałatki z zielonej papai czyli som-tam.
Witaj ponownie Tajlandio. Mam dla Ciebie całe dwa miesiące.
ps. A to kilka zdjęć z Angkoru „od kuchni”