Na Filipinach były to wyselekcjonowane pod względem szpetności, zabiedzone, wygłodzone, ledwo trzymające się na nogach czworonogi, głównie suki karmiące. Snuły się w poszukiwaniu jedzenia, przystając często na środku drogi bez najmniejszej nawet namiastki instynktu samozachowczego, o co nigdy nie podejrzewałam żadnych zwierząt. Na widok człowieka najczęściej podkulały ogon i uciekały.
W Birmie pieski były można powiedzieć były dużo żwawsze, ale jedynie kilka razy zostałam obszczekana tudzież pogoniona. Raz skończyło się to dla agresora nieszczęśliwie – dostał się pod motor i zakończył swój psi żywot. Tak mnie wystraszył i dał mi się wcześniej we znaki, że jakoś go nie żałuję.
W Tajlandii ludzie lubią psy – dowiedziałam się niedawno. Pieski są ewidentnie karmione, co im bardzo służy. Odkarmiony piesek nie kumuluje swojej energii na poszukiwaniu jedzenia, ale może się skupić na innych aktywnościach. Chętnie pobiega sobie ze swoim psim kolesiostwem a już bardzo chętnie rozrusza mięśnie udając się w pogoń za niezidentyfikowanym obiektem jakim jest rower i kto tam go w ruch wprawia. Do każdego domostwa przypisanych jest kilka czworonogów, a tych nieprzypisanych nie sposób zliczyć. (Przypis późniejszy – no, jednak nie wszystkie psy są karmione..).
Wszędzie w Azji, dokąd dotychczas zawitałam psy są częścią społeczności ludzkiej, tu ich jest chyba więcej niż ludzi. Snują się w pojedynkę lub oddzielnie, toczą swoiste psie życie na swoich psio-ludzkich zasadach, żyją wśród ludzi, którzy im w tym nie przeszkadzają (wyjątek stanowi Japonia, gdzie psów na ulicach i drogach NIE MA W OGÓLE, a te przy domach przywiązane są na bardzo krótkiej uwięzi – bardzo mi ich było tam szkoda).
Niestety, moje pierwsze wrażenia z Tajlandii, choć naprawdę pozytywne przysłonięte są przez ten temat, bo jest mało fajny. Nie mam gazu pieprzowego (szukam), kija nie umiem wozić więc mój rower został zaopatrzony w nowy element – torebkę z kamieniami na kierownicy (przypis późniejszy – woziłam ją przez 1 dzień, potem na szczęście dawałam sobie radę inaczej).
Nie za bardzo wiem też jaką obrać strategię jazdy – chciałabym jeśli się da jechać bocznymi drogami, ale tam dużo domostw i „przyjaciół człowieka”. Wczoraj z zachwytu nad jazdą sielankową wręcz drogą wpadłam prawie w panikę a jazda zamieniła się w koszmar. Duże drogi – a fuj! Głośno i nudno, choć są wygodne i z poboczem.
Ciągle też się biedzę jak ta trasę ułożyć i tak sobie myślę, że chciałabym wszędzie, a tak się raczej nie da. To, że wcale nie jadę wzdłuż granicy z Birmą, to pikuś… Trasa ostatnich dni poprowadzona jak w pijanym widzie, choć to akurat nie problem. A to postanowiłam coś zwiedzić, a to trasa wzdłuż rzeki była tak urzekająca, że jechałam dalej..
Odbiłam z drogi na północ po 40 km, uświadomiwszy sobie, że to jedyna droga w tamtych okolicach, do tego krajowa, wiec samochody jak najbardziej też tam będą, a ja niczego bardziej nie pragnę jak w końcu pojeździć sobie w ciszy. No i nadarzyła się okazja – droga poboczna prowadząca przez park narodowy. Pomyślałam, że tam ciężarówek nie będzie.
No i to się zgadzało – ciężarówek nei było. Zapomniałam jednak o zasadzie, że drogi główne mają z reguły dużo łagodniejsze nachylenia a na mniejszych panuje wolna amerykanka. Zgodnie z tą zasadą droga, którą zaczęłam jechać łagodnych nachyleń nie miała. Ostrzegano mnie, że drogi w Azji np. północnej Tajlandii, Laosie są strome, ale to był mój debiut na takowej.. Nieudany dodam. Dostałam lekcję pokory. Nie dawałam rady jechać, ale nie dawałam też rady też pchać roweru. Po jakiś 7 kilometrach pchania na zasadzie 10-20-30 metrów i przystaję byłam ledwo żywa a nie miałam pojęcia (mapa taka sobie) ile mnie jeszcze tego pchania czeka.
I jak to na szczęście w takich momentach bywa pojawił się anioł, prawdopodobnie pracownik tego parku narodowego, który zatrzymał się, żeby powiedział mi że do szczytu jeszcze daleko, potem jest trochę zjazdu i następny.. więc jak zaoferował, że mnie podwiezie wcale to a wcale nie protestowałam. Chłopina przewiózł mnie jakieś 40 km do miejsca, z którego był już tylko zjazd , a potem zawrócił. Złoto nie człowiek.
Jadąc obserwowałam drogę i krajobraz. Wiedziałam, że nie dałabym rady pokonać tego odcinka w 1 dzień, ale potem wydawało mi się że nawet i w 3 byłoby trudno. Na całym 80 km odcinku 2 wioski, a ja miałam słabe zapasy jedzenia. Głupota. Widoki w górach zawsze są ciekawe, ale niestety obecnie w Tajlandii i pewnie całej Azji Srodkowo-Wschodniej trwa końcówka pory suchej i krajobraz jest iście księżycowy. Czuję się, jakbym jechała w piękny słoneczny, listopadowy dzień tylko temperatura się nie zgadza. Wszystko jest uschnięte na wiór, na drzewach nie ma liści, dużo śladów po pożarach – wypalona ziemia i same pożary tudzież.
A w Polsce wiosna zdaje się już puka do drzwi? Tego wam życzę i tym razem ja zazdroszczę rodzącej się zieleni.