Czy kochasz króla?
Kobieta w żółtej bluzce stoi naprzeciwko mnie i pytającym wzrokiem nieśmiało podaje mi świeczkę.
Zdębiałam. Zaniemówiłam, ale trzeba było ocknąć się i jakoś zareagować.. dość niepewnie zatem odpowiadam Tak.. . Każda inna odpowiedź wydawała mi się być niegrzeczną. Jest wieczór a na placu przed świątynią buddyjską (czyli wat) w małej wiosce, której nazwy nawet nie znam zebrała się cała miejscowa społeczność. 5 grudnia a to w Tajlandii święto narodowe. To dzień urodzin króla.
Jego wyskość Rama IX jest ukochanym królem Tajów. Leciwy, bo kończy właśnie 87 lat na portretach przedstawiany jest niezmiennie jako – tak na oko – czterdziestolatek. Nie ma instytucji, nie ma miasta, nie ma wioski bez jego wizerunku. Żółty postument udekorowany flagami i kwiatami – mijam ich codziennie dziesiątki. Żółty jest kolorem panującego od wielu lat monarchy i to na jego cześć w tym dniu większość mieszkańców Tajlandii przywdziewa żółte koszulki.
Kobieta podaje mi świeczkę stajemy w szeregu razem z mieszkańcami wioski przed portretem królewskiej pary. Brzmią pieśni, a w oddali widać strzelające fajerwerki. Po skończonej uroczystości kilka osób podchodzi do mnie podając rękę i dziękując. Mówiąc językiem staropolskim czuję się cokolwiek skonfundowana, ale też zaszczycona. Tu nic nie jest na pokaz, Ci ludzie kochają monarchę i modlą się, aby żył jak najdłużej. .
Po dotarciu do Bangkoku spędzam kilka dni na aklimatyzacji bez klimatyzacji, bez zwiedzania i zawracania gitary podobnymi sprawami – mieszkam jakieś 15-20 km od centrum i choć mam nawet ambicję się tam dostać to po przejechanych 10 rezygnuję. Ktoś zgadnie dlaczego?
Po tygodniu czas w końcu ruszyć cztery litery i przemieścić je tam gdzie ich miejsce – na siodełko. Kierunek – Kambodża wzdłuż wschodniego wybrzeża Tajlandii czyli zatoki Tajlandzkiej.
Na drodze idzie mi nieźle. Co ja bredzę – idzie mi doskonale! Fantastycznie! Absolutnie perfekcyjnie! W końcu raz opanowanych czynności się nie zapomina – od roku (yes, yes, od roku!) praktykuję przemieszczanie się po azjatyckich drogach. Należy jedynie otrząsnąć się z letargu po koreańsko-ścieżkowych odludziach. Jazda po prąd – proszę bardzo. Slalom pomiędzy pojazdami – nic prostszego. W poprzek autostrady przez zapory? – pestka. Na światłach ustawiam się z przodu razem z resztą dwuśladów. Moja twarz nie wyraża żadnych emocji, jest absolutnie obojętna (albo tak mi się wydaje) – zapala się zielone, naciskam na pedały, ruszam ignorując zdziwione spojrzenia co poniektórych. Wymija nie dzikie stado motorków, pojazdów z przyczepkami o zawartości bardziej lub mniej zidentyfikowanej, obwieszonych do niemożliwości dobrem wszelakim. Tylko dlaczego oni wszyscy na mnie jadą?! Choroba, przecież tu ruch lewostronny a ja pędzę prawą.. przepraszający uśmiech, skinienie głową w podzięce i już się przemieszczam na drugą stronę ulicy. Nikt tu się na takie rzeczy nie wkurza, nie denerwuje, nie obrzuca błotem czy inwektywami (jak k..a jedziesz? – znacie to z Polski może?). Filozofia „Take it easy” sprzyja życiu, żebym to ja jeszcze umiała w końcu ją bardziej przyswoić bo coś mi jednak słabo idzie.
Wyjazd z Bangkoku jak to wyjazd z każdego wielomilionowego miasta – trzeba mieć źle poukładane w głowie, by się na to zdecydować. Zatem ja mam nierówno pod sufitem a wszystkim polecam wyjazd i wjazd pociągiem. Żeby nie było – mnie też ostrzegano! Przez pierwsze dziesiątki kilometrów nie ma gdzie zjechac, jest tylko jedna główna droga – wkładam zatyczki do uszu, pedałuję jak automat by trzeciego dnia dotrzeć w pobliże nadmorskiej miejscowości Pattaya, gdzie gości mnie warmshower Rene. Dociera tu tez para podróżników rowerowych z Francji, którzy jadą w przeciwną stronę.
Pattaya, Pattaya.. taka ładna nazwa miejscowości, jednakże odwiedzającym Tajlandię kojarzy się jednoznacznie – to największe centrum seksturystyki w tym kraju.
Chcecie zobaczyć „working street”? – pyta Rene.
No w sumie.. nie żeby mnie to rajcowało, ale jak już tu jestem.. Jedziemy.
Po pięciu, może dziesięciu minutach mam dość. Nieważne jakiej jesteś płci masz pod nos podtykany przez znudzonych naganiaczy cennik z jednoznacznymi zdjęciami lub rysunkami usług – żeby nie było wątpliwości za co się płaci. Nawet muszę przyznać trochę mnie to szokuje. Przyglądam się pracującym tu kobietom. Nie oceniam, przyglądam się. Beznamiętne, najczęściej znudzone miny i mało energiczne ruchy, które z założenia mają być tańcem przy rurze mnie raczej nie zachęciłyby do wejścia do „klubu” – no, ale jest dopiero 22ga, a ja jestem kobietą. Z pewnością po północy robi się tu żwawiej i a po kilku drinkach interesująco. Na ulicach króluje język rosyjski. Byłam, widziałam – zaliczone. Punkty wędrują do Amsterdamu i tamtejszej czerwonej dzielnicy – tam mi się nawet całkiem podobało.
Droga w końcu rozwidla się i mogę jechać mniejszą, prowadzącą wzdłuż plaż wybrzeża. Jest spokojnie, sielsko-czarodziejsko i choć widać całkiem sporo „farangów” czyli obcokrajowców plaże są raczej puste a droga ocieniona. Znalezienie noclegu w Tajlandii jest już dla mnie większym wyzwaniem – nie byłoby oczywiście bo guesthousów i hoteli tu na pęczki, ale supertanio też nie jest. Dwukrotnie nocuję w wacie, czyli tajskiej świątyni. Generalnie to super sprawa, bo mnisi raczej nei robią problemu z udostępnieniem miejsca, problem leży gdzie indziej – tak jak w całej Tajlandii tak i to miejsce należy nie do ludzi a zwierząt. Psy, koty.. leżą i łażą wszędzie. Wydaje się – nic, tylko nauczyć się sprawnie między nimi lawirować i uważać pod nogi.. Gdzie tam! Laba kończy się po rozstawieniu namiotu. Około 22-giej rozszczekują się psy. Gdy tylko przestają staram się nei poruszać, żeby mnie nie usłyszały. Wtedy jakoś koło pólnocy uaktywniają się koty. To nie jest miłe „miau” tylko darcie ryja i zawodzenie dusz potępionych! Zero reakcji na tupnięcie nogą czy inne formy przepędzenia – niech „toto” idzie i wyje chociaż 50 metrow dalej, a on nic, gapi się zdziwiony i dalej drze mordę. Na szczęście po jakimś czasie menażeria się uspokaja, ale i tak uważam na każdy ruch w namiocie co by się od nowa nie „rozgadały”.
Jest też menażeria, która mniej drze ryja a szybciej przechodzi od czynów. Przypadkowo docieram do nadmorskiego parku narodowego – leży z dala od drogi, mała zatoczka z pasem czyściutkiej, pustej plaży porośniętej palmami kokosowymi – raj Panie, znalazłam raj! Pluskam się cały dzień a pod wieczór nie zawracam sobie gitary rozkładaniem namiotu tylko układam się do snu w wiacie. Tak mi się tu podoba, ze zamierzam pobyczyć się dzień, dwa a może trzy?
Wstaje piękny poranek, przeciągam się i .. czy mi się wydaje, czy coś tą wiatą szarpie? Coś tu łazi? Skacze? Ale psów nie widziałam. No nie! Małpy! Tupię nogą a te nic. Podbiegam w ich stronę – kurcze – prychają, atakują i ani myślą uciekać! Jest ich tyle.. A ja mam jak to ja wszystko rozgrzebane i porozwalane, powyciągane z sakw – jak to ja. Nie potrzeba mi kawy do natychmiastowego przebudzenia się – wrzucam w sakwy wszystko jak leci, byle szybciej bo te bestie już łapią to czy owo. Pustą butelkę i moje gatki – niech się nimi udławi. Na szczęście przychodzi odsiecz w postaci strażnika parku który czymś tam strzela, a ja czuję się głupio. Bezmyślna turystka myślę sobie – to ja. Patrzcie i podziwiajcie! I choć zostaję na miejscu dwa dni to codziennie pakuję wszystko do sakw a te skrzętnie zapinam i rower biorę ze sobą. Małpy to cwane stworzenia – podchodzą blisko, chodzą pod nogami, ale strażnik pokazuje, że nie można ich odpędzać nogą, bo mogą rozwścieczone ugryźć, należy ewentulanie odpędząć kamieniem. Biegnę po kamienie czym prędzej – no mam stracha, co tu dużo mówić, przez te małpy.
No i wygląda na to, że się póki co nie wścieknę z obezwładnającego gorąca – jednak znaczniej chłodniej niż w marcu, kiedy to mózg mi sie lasował. To chłodniej oznacza lekko powyżej 30 stopni, nad ranem nawet się lekko przykrywam, ale generalnie da się spać i jechać.
Wściekłe koty, wściekłe małpy, wściekle piękne plaże i wściekle dobre jedzenie i wściekle fajna temperatura. Tajlandia to wściekły raj. Coś czuję, ze jak zawitam na wyspy to się dopiero wścieknę ze szczęścia.
ps. Ania z portalu WAzji zadała mi ostatnio kilka pytań na temat podróży – wywiad możecie przeczytać tutaj.
ps. 2 – Nie wiem gdzie będę w czasie świąt i Nowego Roku. Wszystko wskazuje na to, że w Kambodży i że będzie to dzień jak codzień, chociaż postaram się znaleźć kościół katolicki, o co tu bardzo trudno. Szukałam tez misjonarzy, ale jakoś bez rezultatu.