„Skąd wziąć/wzięłaś pieniądze na podróż”? to zdecydowanie lider pośród zadawanych mi pytań, tuż obok tego o bezpieczeństwo podczas kobiecej podróży w pojedynkę. O tym ostatnim już pisałam, czas porozmawiać zatem o pieniądzach na podróż i w podróży.
Kilka lat temu, w 2013 roku wyjechałam w podróż z biletem w jedną stronę mając nań pieniądze z oszczędności (tak, pracowałam przez wiele lat na etacie) oraz sprzedaży tego co mi się udało sprzedać, z czego niewielkie mieszkanie po moich rodzicach w rodzinnym mieście było największym wkładem. Tak, miałam to ogromne szczęście, ze miałam co sprzedać, zawsze jednak pozostaje kwestia podjęcia takiej decyzji – a ta jest najczęściej niełatwa. Od razu dodam, że nie przeznaczyłam wszystkiego na podróż – sporą część z tych pieniędzy spłaciłam kredyt zaciągnięty na kupno kawalerki w Warszawie, remont, meble etc., poza tym szło na codzienne życie, opłaty etc.
I tu pojawia się drugie hasło czyli „podróżuj za darmo”, które ciągle ostatnio słyszę. No bo podobno można. I tak sobie myślę, że albo ja tak nie umiem, albo gdzieś w takim stwierdzeniu jest jakieś niedopowiedzenie. Bo moim zdaniem pieniądze w podróży są NIEZBĘDNE – to, czego można się nauczyć to nimi oszczędnie gospodarować czyli PODRÓŻOWAĆ TANIO. Czyli jak?
TRANSPORT I NOCLEGI stanowią z reguły największy koszt w podróżniczym budżecie. Ja na szczęście jadę rowerem czyli odpada koszt przejazdu, śpię z reguły na dziko pod namiotem (choć w Azji Pd-Wschodniej często także w guesthousach bo kosztowały kilka dolarów), gdzieś w przysłowiowych krzakach. Są jeszcze możliwości noclegu u ludzi zrzeszonych na portalach takich jak Coachsurfing czy Warmshowers – jeśli już to wybieram ten drugi właśnie, bo wiem, ze tworzy go społeczność osób, które kochają podróże rowerem, mamy wspólne tematy i rozumiemy swoje potrzeby. Nie korzystam jednak z tej możliwości często i staram sienie nadużywać tej formy – dlaczego? W podróży rowerem ciężko jest mi określić datę przyjazdu – jeśli już piszę do kogoś prośbę to jakiś tydzień wcześniej i zaznaczam, ze gdy będę już blisko potwierdzę przyjazd i zawsze to robię. Mam tez świadomość, że nie jest to de facto nocleg za darmo, bo kosztuje stronę goszczącą. No i jest też inny niebagatelny powód – nie zawsze mam ochotę na towarzystwo wieczorem, kiedy jestem zmęczona, chce mi się tylko myć i spać a nie udzielać towarzysko. Co nie oznacza, że dzięki tym portalom tudzież przypadkowo spotkanym ludziom nie doświadczyłam wielokrotnie wspaniałej gościny i nie poznałam ludzi, z którymi wciąż mam kontakt. Mam jedynie nadzieję, ze uda mi się również być gospodarzem i choć trochę odpłacić za otrzymane dobro.
JEDZENIE – tu na pewno można na pewno próbować oszczędzić – z reguły nie jadam w knajpach tylko w ulicznych garkuchniach bądź sobie sama gotuję.
No dobrze, a KONKRETY? Nie za wiele ich będzie, bo nie prowadzę szczegółowych statystyk. Założyłam sobie budżet 10 USD na dzień, ale nie w każdym kraju udaje się takowy utrzymać. Owszem, można oszczędzać na jedzeniu czy jakiś nocnych szaleństwach w pubach, ale są rzeczy nie do przeskoczenia, na które zwyczajnie potrzeba pieniędzy – chociażby kupno biletów lotniczych, wizy, bilety wstępu, ubezpieczenie i noclegi wtedy, gdzie się nie może lub nie chce nocować pod namiotem. Części do roweru, może jakiś ciuch, leki – generalnie sytuacje awaryjne – na to trzeba mieć. Uważam, że budżet dwa razy większy czyli ok 15-20 USD/dzień jest dużo bardziej wygodny i realny przy takim sposobie podróżowania. Bywały kraje, gdzie przeżyłam miesiąc za jakieś 700 PLN na miesiąc (Tajlandia, większość Azji Centralnej) i takie, gdzie wyszło mi ze 3 razy tyle czy więcej (Japonia – 2500 PLN). Trudno mi w Europie, w strefie Euro – chociażby w Grecji, czy Włoszech, gdzie przysłowiowa puszka w supermarkecie kosztuje jakieś 3 EUR.
W podróży przez pierwsze 3 lata nie pracowałam i co było do przewidzenia po jakimś czasie oszczędności skończyły się. Od tego czasu żyję za ok. 1200 PLN miesięcznie, jakie zostaje mi z wynajmu mieszkania w Warszawie, czasem wpadnie coś ponadto. To nieco ponad 30 PLN/ 8 USD dziennie. Dużo? Mało? Trudno powiedzieć, zależy od wymagań i oczekiwań. Życie za tyle jest wykonalne pod warunkiem, że się nie zachoruje, nic się nie popsuje, no i ma się gdzie mieszkać, w każdym innym przypadku budżet się wali. U mnie w czasie, gdy przebywałam w Polsce załatwiając różne sprawy było to możliwe dzięki rodzinie oraz rzeszy przyjaciół, bliższych i dalszych, starych i zupełnie nowych znajomych, którzy mnie gościli w swoich domach – trudno mi wyrazić wdzięczność za WASZĄ pomoc.
Oszczędności się skończyły, ale nie skończył się apetyt na życie w drodze ani apetyt na świat. Zaczęłam myśleć JAK ZAROBIĆ na dalszą podróż i co ważne – jak to zrobić, żeby dane zajęcie mi odpowiadało, było zgodne z moim niełatwym charakterem i umiejętnościami.
Są różne modele ZDOBYWANIA PIENIĘDZY NA PODRÓŻE – ja myślę, że najwłaściwiej jest… zarobić. Na etacie, zleceniu, na czarno, na biało – jak komu wyjdzie.
Inny to PRACOWAĆ ZDALNIE. Można zatrzymać się w jednym miejscu, wziąć zlecenie, zrobić, wysłać i jechać dalej. Zazdroszczę, nie odkryłam jeszcze co to mogłoby być takiego w moim przypadku, oprócz sporadycznego pisania artykułów.
Inni podróżują załapując się w różnych miejscach na tzw. WOLONTARIAT, chociażby przez portal WORKAWAY, gdzie za kilka godzin pracy dziennie mają zapewnione zakwaterowanie i wyżywienie – ja tez tego próbowałam, jednakże mam nieodparte poczucie, ze w wielu wypadkach jest to wykorzystywanie i praca za darmo. Poza tym jak się jest u kogoś to tak, jakby się nigdy z pracy nie wychodziło. A może taki mam po prostu charakter tudzież wiek, ze mi to średnio pasuje – odpada, zwłaszcza na dłuższą metę.
Można tez zbierać na podróż w inny sposób – chociażby poprzez projekty crowdfundingowe – portale Polak Potrafi i tym podobne. Są one świetną i najczęściej jedyną możliwością zebrania pieniędzy na jakiś fajny podróżniczy projekt, sama takowe wsparłam, jednakże przez wysyp tego rodzaju inicjatyw mam co do wielu mieszane uczucia – brak w nich konkretnego uzasadnienia, dlaczego projekt jest wyjątkowy. Ostatnimi czasy przez kilka tygodni udzielałam wskazówek osobie, która wybierała się do Azji. Nie pierwsza ani ostatnia, dostaję sporo takich pytań i lubię udzielać porad, więc odpowiadam cierpliwie, jednakże ten chłopak po pewnym czasie poprosił mnie o nagłośnienie jego projektu typu crowdfunding na tą podróż właśnie. To też nic zdrożnego, ale nie znalazłam jednakże w projekcie nic wyjątkowego, co by uzasadniało takową właśnie zbiórkę pieniędzy. Pamiętam tez innego, który w jakiejś dyskusji w jednej z podróżniczych grup na fejsbuku szczerze napisał „w sumie to mam pieniądze na tą podróż, ale jeśli ktoś mi zechce ją sfinansować to lepiej”. Jeśli ktoś go poprze to są wyłącznie jego wola i jego pieniądze, ja jednak nie czuję przysłowiowego bluesa.
Jak postawiłam na nauczanie angielskiego w Azji, które chodziło mi po głowie od dawna – jest to jeden z najpopularniejszych sposobów na łączenie podróży z pracą. Teacher? Teacher? Wołano na mnie w Korei Południowej, Tajlandii, dzieciaki w Wietnamie przyprowadziły mnie na lekcję angielskiego do domu nauczycielki, w Kambodży zaciągnięto na wieczorną lekcję angielskiego w wiosce, postawiono na środku sali z hasłem „teraz ucz”! Podobało mi się, lubię uczyć i już to robiłam będąc w Polsce. W podróży po Azji spotkałam też mnóstwo obcokrajowców uczących angielskiego (z kwalifikacjami bądź bez – to temat na dłuższą dyskusję) i pomyślałam, że to może to też coś dla mnie. Poza tym pojawiła się myśl o osiąściu w jakimś miejscu na dłużej po to, by je lepiej poznać i nie prześlizgiwać się jedynie po krajach, kulturach i społecznościach. Proces decyzyjno – poszukiwawczo – papierologiczny zajął mi wiele miesięcy,
Przez 8 miesiecy (choć miał być rok) pracowałam w Urumczi w Chinach (mapka z boku), prowincji Sinciang – na dalekim chińskim zachodzie, stolicy Ujgurskiego Okręgu Autonomicznego, gdzie słońce wschodzi przed 10tą, a wozy opancerzone straszą na ulicach. Z tak zarobionymi pięniędzmi kontynuowałam podróż jadąc do Europy.
A co dalej wymyślę czas pokaże.