Chiny – prowincja Sinciang (Xinjang)
W Urumczi, stolicy prowincji Sinciang, najdalej na zachód wysuniętej prowincji Chin, na pograniczu Kirgistanu, Afganistanu, Pakistanu, Mongolii, Rosji i Kazachstanu, nic nie było tak, jak na południu – w Yunnanie czy Syczuanie, gdzie podróżowałam w 2014 roku. Zima z temperaturami sięgającymi -20°C, kuchnia oparta na kluskach, szaszłykach i plackach naan, a także język – w tej prowincji obowiązują dwa: chiński i ujgurski, zapisane znakami i pismem arabskim, oba jednakowo dla mnie niezrozumiałe.
Najbardziej zaskoczyły mnie wszechobecne kontrole – przy wejściach do sklepów, parków, osiedli czy na przystankach autobusowych. Aby dotrzeć do pracy, trzeba było przychodzić co najmniej 20 minut wcześniej, by przejść przez wszystkie punkty sprawdzania na parterze wieżowca. Nie można było wnosić płynów ani innych przedmiotów znanych z lotniskowych restrykcji. Tutaj wszyscy mieliśmy nieustanny „lotniskowy odlot” – codziennie, wszędzie i bez końca.
W pracy, a czasem i na ulicy, miałam ochotę popełnić seppuku – choć to nie chińska, a stara japońska tradycja. Chaos, typowo chiński, atakował mnie zewsząd – zmienny jak w kalejdoskopie grafik pracy, hałas, przepychanie się na ulicach – a do tego te dwie propagandowe piosenki, które rozbrzmiewały non stop z każdego zaułka, sklepu i windy. Potrafię je zanucić obudzona w środku nocy do teraz – o to, zdaje się, w tym wszystkim chodzi. Po szaleńczym sprincie w poszukiwaniu mieszkania udało mi się zamieszkać na 20-tym piętrze, zostawiając cały ten kociokwik na dole. Z rzadka mogłam podziwiać góry Tianszan na horyzoncie, bo zazwyczaj tonęły w zawiesinie smogu.