Zupełnie nieoczekiwanie jak na ta porę roku (podobno sucha) naciągnął tajfun (spokojnie – dużo słabszy niz ten ostatni), który zawisł nad najbardziej na południe wysuniętą wyspą Filipin – Mindanao. Spowodował tam spore zniszczenia: osunięcia ziemi i podtopienia, ale na szczęście w regionie gdzie przebywam tj. zachodnim wybrzeżu wysp Visayas objawił się początkowo potężnym deszczem i wiatrem, w następnych dniach natomiast jedynie ciężkimi wiszącymi chmurami, dużym wiatrem – choć na szczęście głównie w plecy no i temperaturą w okolicach 24-26 stopni. Jak ja to lubię! Pod względem klimatycznym czuję się teraz iście europejsko – wyjęłam bluzę a nawet raz użyłam wiatrówki.
Zostałam na 4 doby uziemiona w mieście Bacolod na wyspie Negros, ale nie była to ciężka odsiadka. Miasto jest wielce przyjemne no i nie mogę narzekać na brak osób, oferujących mi nocleg – pierwsze dwie noce spędziłam u warmshowera pastora Glenna a na następne dwie przetransferowałam do drugiego, Gerarda – zapalonego cyklisty pochodzenia chińskiego. Nocleg oferował tez mieszkający w Bacolod Mariusz, ale, jako, ze że już takowego nie potrzebowałam – spotkaliśmy się jedynie i pogadaliśmy.
Szczególnie w pamięć zapadł mi Gerard, który – jak to często bywa Chińczycy – ma wiele zajęć i biznesów. Wiedzie mu się nadzwyczaj dobrze i chwali sobie życie na Filipinach, gdzie – jak twierdzi – za bardzo się nie przemęcza, robi to, co chce i kiedy chce. Podobną opinię wyrażali liczni przyjaciele Gerarda, którzy niemal co wieczór w salonie jego nowego domu spotykają się aby picować i naprawiać swoje odpicowane już rowery marek typu Specialized czy Scott. Taka swoista rowerowa komuna. Nie bez ulgi też zobaczyłam, że na Filipinach można także żyć na poziomie powiedzmy podwyższonym.
Ważnym wydarzeniem ostatnich dni było także spotkanie z Yanem – młodym podróżnikiem rowerowym z Chin i jego dziewczyną. Nie było to jedynie spotkanie na szlaku – poznaliśmy się wirtualnie już wcześniej. Yan jest z Szanghaju, należy do warmshowers i traf chciał, ze wysłałam do niego prośbę o nocleg. Od słowa do słowa i okazało się, że Yan nie może nas ugościć bo.. zaczyna roczną podróż po Azji i własnie leci .. na Filipiny. Byliśmy zatem w kontakcie i udało nam się spotkać właśnie teraz. Nie długo, bo jechaliśmy w przeciwne strony, ale udało nam się wymienić parę zdań na temat rowerowania po Filipinach. Nasze spotkanie było wielkim wydarzeniem w wiosce, przez ktorą przejeżdżaliśmy – nie tylko dla lokalnej społeczności. Choć dużo tu roznych dziwolągow na rowerach to takie nie zdarzają się tu często.
Doświadczenia Yana są w dużej miere odmienne od moich. Jako młodzi globtroterzy mają wybitnie okrojony budżet. Praktycznie tylko kilka razy płacili za noclegi, bo z założenia ciągle gdzieś się wkręcają do ludzi.. jeżdżą jakieś 40-50 km dziennie a potem łapią stopa.. no i nikt za nimi nie krzyczy „give me money”… i takie tam. Ja niestety z moimi blond włosami, niebieskimi oczami i wypasionym drogim rowerem mam na pierwsze imię KARTA a nazwisko KREDYTOWA. Oczywiście wcale mnie to nie dziwi, ale na dłuższą metę jest dość uciążliwe. Wczoraj nawet spytałam dzieciaka „a dlaczego miałabym Ci dac pieniądze?”. Na co on odpowiedział „ponieważ no bo nie wiem” (because I don’t know). Taaaak.
Na szczęście Yan mnie pocieszył, że dla odmiany z moją powierzchownością bez problemu mogę znaleźć pracę w Chinach, bo do tego właśnie wystarczy fakt, że się nie jest Azjatą a kolor skóry nie jest ciemny. Płaca jest podobno także całkiem przyzwoita. Czuję zatem się pocieszona.