Piłaś już kawę z kardamonem? spytała kiedyś Wiola. Pycha! dodała i następnego dnia na spróbowanie dostałam od niej paczuszkę nasion tej egzotycznej przyprawy. Gotujesz kawę z nasionami i jak lubisz też z cukrem. Rozgrzewa a jak przy tym pachnie! – zachwalała i muszę powiedzieć, że nie było w tym grama przesady. Przez następne zimowe tygodnie gotowałam sobie co rano kawę z kardamonem, który nadaje napojom nieco ostry cytrynowo-goździkowo-imbirowy aromat.
Po wjeździe do Kambodży najbardziej na południe położonym przejściem granicznym z Tajlandią w Hat Lek przywitał mnie Las Kardamonowy. O pardon. Najpierw na granicy przywitało mnie trzech oficjeli w mrocznym pokoju, w którym to odbywał się proces wyrabiania wizy. Procesowi temu towarzyszył proces obłupiania bardziej lub mniej świadomych tego turystów z nadmiaru gotówki za tą właśnie wizę. Przebitka już cokolwiek bezczelna, bo zamiast obowiązujących 30 USD żądają ponad 40. Ponieważ ja byłam bardziej uświadomiona, obłupiono mnie mniej, ale i tak obłupiono i było to mało przyjemne doświadczenie rozpoczynające moją podróż w Królestwie Kambodży.
Las Kardamonowy jednakże był już miłym doświadczeniem. To położony w zachodnio-południowym zakątku tego głównie równinnego kraju pas tropikalnych lasów deszczowych, dzikiej dżungli porastającej łagodne zbocza gór. Łagodne jak łagodne, powiedziałby każdy przejeżdżający tędy cyklista, z którego spływają siódme poty.. Droga jest dość wymagająca, jeden pagórek rozpoczyna drugi, ale nawierzchnia jest dobrej jakości a cisza zakłócana jedynie dochodzącymi dźwiękami z dżungli (co to za piski!!??) wynagradza wysiłek włożony w ich pokonanie. Wioski a tym samym sklepy położone są co mniej więcej 40 km, i to w zasadzie jedyne miejsca, gdzie można coś kupić i odpocząć. Na całej długości drogi tj. ok. 150 km nie ma ani jednej wiaty, w której można by schronić się przed prażącym słońcem.
Niestety nie widziałam rosnącego tam kardamonu, choć wiem, że jest tam uprawiany. Słonie, choć o ich obecności informują przydrogowe tablice, też nie zechciały wyjść z dżungli i obtrąbić radośnie mojego przybycia w ten zakątek ziemi. Chciałby człowiek może trochę wejść i dotknąć tej dżungli, przysiąść na jej skraju, ale ustawione 5 metrów od drogi tablice ostrzegające przed minami chłodzą wszelkie zapały. Miny, którymi naszpikowano ten teren w czasach kambodżańskiej wojny domowej w latach 70-tych miały uniemożliwić ludziom ukrycie się w lesie i przedostanie do Tajlandii. Las Kardamonowy to także ostatnia ostoja Czerwonych Khmerów, którzy chronili się tutaj do początku lat 90-tych. Podobno las oczyszczono z min, ale ta smutna spuścizna czasów Pol Pota wydaje się że pozostanie tu jeszcze kto wie jak długo.
Dzięki wysiłkom organizacji międzynarodowych Las Kardamonowy póki co jest chroniony przed zakusami budowniczych z Wietnamu i Chin, lokalna ludność angażowana jest w aktywności związane z ekoturystyką – dzięki temu chociażby jedną noc spędzam w kambodżańskim domu korzystając z homestayu za całe 2,5 dolara. Można tu zatrzymać się na dłużej, iść na trekking który podobno jest o niebo lepszy od tych oferowanych w Tajlandii, popływać kajakiem, odpocząć przy wodospadzie. No ja nie jestem trekkingową bestią i decyduję się jechać dalej, ale polecam tą opcję innym przybywającym w te strony.
Dużo czytałam i słyszałam o marnej jakości dróg i infrastruktury w Kambodży, ale i tak chcę zobaczyć tu kilka miejsc więc jestem. Myślałam, że po odwiedzeniu już kilku azjatyckich krajów niewiele mnie zdziwi.. a jednak myliłam się!
Po trzech dniach drogi przez dżunglę docieram do jednej z dróg głównych i dostaję obuchem w łeb. Choć pokryta asfaltem, droga nr 4 jest wąska, za wąska by pomieścić wszystkie jadące tamtędy pojazdy. Jadą na pełnym gazie, trąbią i wymijają na potęgę. Początkowo, słysząc trąbienie próbuję wychowywać kierowców pokazując, ze mają mnie wyprzedzić. To działało czasem gdzie indziej, ale nie działa tutaj. Tu trąbienie staje się natarczywe i obserwując innych orientuję się, że ciężarówki i vany w zasadzie i tak robią łaskę, że trąbią oznajmiając swoją obecność. Tobie, puchu marny na rowerze tak jak innym puchom marnym na dwukółkach pozostaje jedynie szybki zeskok z asfaltu na położony jakieś 15 cm niżej pas czerwonego piachu. Hopsasa! Taki motocross w czystej postaci, szkoda ze nie poćwiczyłam wcześniej w rodzinnym mieście na tamtejszym torze – byłoby jak znalazł. No i jakieś resory by się przydały.
Żarty żartami, ale kiedy w momencie, gdy właśnie mam uskoczyć w bok mija mnie z pełną prędkością jadący poboczem samochód osobowy (czyli mijają mnie dwa jadące w tą samą stronę z obu stron) staję i muszę głębiej odetchnąć. Z jednej strony mam ochotę go dogonić, wyciągnąć za ten bezmyślny łeb z samochodu i przyłożyć z pięści, a z drugiej mam jedynie chęć się rozryczeć. Mogę tylko dziękować Opatrzności, że i tym razem miała mnie w swojej opiece.
Gdy docieram do nadmorskiej miejscowości Sihanoukville jestem ledwo przytomna i pełna wątpliwości, czy uda mi się w ogóle przejechać Kambodżę. Kilka dni na miejscu pomaga w odzyskaniu sił, ale jestem pewna, ze godzina ponownie na drodze mi je odbierze. Na razie wciąż odpoczywam, bo przyjdzie mi teraz pożegnać się z morzem na długie tygodnie.
Sihanoukville to dość młode, bo powstało w latach 60-tych, miasto portowe. Samo w sobie jest raczej nieciekawe i jak prawie wszystko tutaj brudne, pokryte kurzem i stertami walających się śmieci, ma jednak jedno największe bogactwo – plaże. Jest ich tutaj kilka, większych i mniejszych, dla bogatych i dla biednych, bardziej lub mniej zatłoczonych. Przy części z nich pobudowano drogie resorty i hotele, podrasowano obejście palmami i zamieciono chodniki. Druga, większa część z nich to mekka lokalsów i backpackersów – pokryte strzechą bungalowy, leniwie przechadzający się ludzie w rozmemłanym plażowym stroju i mniej lub bardziej rozciągniętych gaciach czy też mniej lub bardziej odsłoniętych bikini. Klimat ogólnego lenistwa i nicnierobienia przerywany niezbyt głośną muzyką w barach, dźwiękiem jadącego tuk tuka tudzież warkotem wyciskanej mechanicznie na przydrożnym straganie trzciny cukrowej. Często nowo pobudowane hotele graniczą z bieda-domami ludzi a hałdy śmieci leżą tuz pod nowobogackim płotem.
Nie mieszkam na plaży. Gdy ledwie powłócząc nogami i kołami dobrze już po zmroku dotarłam do miasta choć się rozglądam nie widzę jeszcze żadnego guesthousu, za to znajduję na mapie kościół i tam się kieruję. Nie ma problemu z tym, żebym przenocowała w domu gościnnym. Z jednego dnia robi się kilka i nie próbuję nawet przemieścić się do wypełnionego noclegowniami, ale ogłupiającego hałasem centrum. Niektórym może wydać się, ze moja podróż robi się zanadto „kościółkowa”, ale dla mnie to bez znaczenia. Gdzie mogę spotkać tak ciekawych ludzi, z którymi porozmawiam (popularniejszy jest język francuski), którzy opowiedzą mi trochę o życiu tutaj, o kraju kiedyś i teraz? Spotykam tu trzech księży trzech narodowości – Khmer, Birmańczyk i Francuz, codziennie przyjeżdża tez ktoś nowy by przenocować – wolontariusze z organizacji NGO, siostry zakonne pracujące z lokalną ludnością. Jest Jeanny z Francji, która jest wolontariuszką w organizacji, zajmującej się ekologią.
No właśnie – ekologia. To termin raczej wszystkim obcy.. Rozmawiamy o tym. Te tony śmieci przy drogach to zachowania ludzkie wynikające po części z braku edukacji w tym względzie a po części z nicnierobienia władz, które śmieci nie sprzątają. Ogromnym problemem jest woda, kanalizacja praktycznie nie istnieje, gdy pytam gdzie mogę umyć ręce wskazuje mi się beczke z prawdopodnie deszczówką. Oby to była deszczówka, bo widzę często, jak ludzie napełniają baniaki wodą z przydrożnego bajora. W tym samym bajorze moczą się woły błotne razem z kilkorgiem radośnie pluskających się dzieci. Postanawiam kupować też wodę nie tylko do picia, ale czasem też do mycia.
Kilka dni wcześniej nocuję rozkładając namiot w przydrożnej wiosce. Ludzie życzliwi, ktoś przywozi wodę do mycia, zapewnia, że jest bezpiecznie i nawet wygląda na to, że chce tu nocować w pomieszczeniu obok. Pomiędzy godziną 18tą a 20-tą wioska jeszcze funkcjonuje, slychać głosy, chyba gdzieś gra telewizor.. potem prąd jest wyłączany i zapada mrok. Mrok jak oko wykol choć rozświetlany blaskiem pełni księżyca. Mrok, jaki znam, ale z odludnych miejsc a nie środka sporej wioski. To dla mnie inny mrok. Tak samo jak w Laosie w sklepikach nie dostanę tu chociażby lodów – lody muszą być zamrożone a tu produkty, glównie napoje chłodzi się dowożonym raz dziennie lodem. Wschód i zachód słońca wyznacza rytm dnia – niby wszędzie tak jest, ale uświadamiam sobie jak bardzo dostęp do elektryczności nam ten dzień przedłuża. Tu ludzie chodzą spać wcześnie i wstają gdy dnieje.
W mieście jest podobnie. Jazda dużą ulicą rozświetlaną jedynie reflekorem samochodów nie należy do przyjemności.
A w ilości pozdrawiających „bajbajów” i „hellołów” na godzinę dzieci w Kambodży są absolutnie bezkonkurencyjne. „Bajbaaaaaj! Bajbaaaaaaj” tudzież „Hellooooo!!!” to podawane z ust do ust pozdrowienie atakuje mnie codziennie z dziesiątek małych gardeł, gdy przejeżdżam przez wioski. Jest to bardzo miłe, szczere i radosne i do południa jeszcze dobrze mi idzie odmachiwanie, ale potem zwyczajnie nie mam już siły odpowiadać. Mam wrażenie, że jeszcze jedno „Bajbaj” i padnę na twarz. Czasem w takim nieodpowiedzianym przeze mnie „bajbaju” wyczuwam złość – dlaczego nie odpowiadasz przybyszu na rowerze? Przciecież do Ciebie wołam! „Baaaaj baaaaaj!!!”
Od dziś mówcie do mnie „Bajbaju”.