Droga znad Adriatyku do Sarajewa wspina się raz mniej, raz bardziej, ale systematycznie przez ponad 100 km. Wiedzie wzdłuż rzeki Neretwa, której przejrzysta woda o zielonkawym odcieniu czasem wcina się pomiędzy białe tworzące kanion skały torując sobie drogę, czasem szeroko rozlewa, ale krajobraz niezmiennie zachwyca. Te piękne widoki są z pewnością nutką pocieszenia dla nagniatającego na pedały cyklisty.
Z tym, że tym razem ja nie potrzebowałam pocieszeń – jechałam w odwrotnym kierunku :)!
Pod wieczór tuż przed spotkaniem z morzem w Chorwacji droga zaczęła się wspinać a ja ciągle nie mogłam znaleźć miejsca na nocleg. Zapadły egipskie ciemności, drogę rozświetlały jedynie światła jadących co jakiś czas samochodów, ale burcząc coś tam na swój temat pod nosem pchałam się dalej i wyżej – no, w sumie nie było wyjścia. Po jakimś czasie zołądek zaczął domagać się paliwa zatem stanęłam w jakiejś zatoczce zagryzając chleb z pasztetem. Nie trwało to długo – na tle ciemniejszego od ciemności zbocza górskiego pojawił się i zaparkował nieopodal samochód, potem drugi i trzeci. Raczej nikt nie zwracał na mnie uwagi, ale postanowiłam się zwinąć. Przejeżdżając obok nich zobaczyłam światła czerwonych zniczy. Wiele czerwonych zniczy rozświetlało zbocze a ludzie zapalali ich jeszcze więcej. Takie znicze zobaczyłam dnia następnego w wielu miejscach, stały wzdłuż ulic Dubrownika, a na placyku w malej miejscowości pod pomnikiem „Ofiarom agresji serbsko – czarnogórskiej w latach 1991 – 1995” ułożono z nich napis – VUKOVAR. Vukovar to miasto w północnej Chorwacji, gdzie podczas ostatniej wojny miała miejsce rzeź głównie chorwackich cywilów, a teraz przypada właśnie rocznica tego smutnego wydarzenia. Na tych ziemiach nie ma narodu, który by nie poniósł strat i który by nie obchodził wielu smutnych rocznic.
Wcześniej, jeszcze w Bośni i Hercegowinie, kraju który ucierpiał w tym konflikcie najbardziej widzę ogrom zniszczeń. Nie mogę patrzeć na opuszczone, zburzone, popalone domy, do których nikt nie wraca, czasem całe wsie których nikt nie odbudowuje. Raz nawet w takim otoczeniu zastała mnie noc i tym razem rozstawiając namiot czuję się nieswojo. Serce tak boli, że nie chcę nawet wyciągać aparatu, robię to może raz czy dwa. Jeszcze większy kontrast widzę w większym mieście jakim jest Mostar. Brzegi przepływającej przez miasto rzeki Neretwa w Mostarze od wielu wieków łączył piękny, wysoki, biały kamienny most. Po jednej stronie rzeki mieszkają muzułmanie, po drugiej katolicy. W czasie walk w latach 90-tych most wysadzono, kilka lat temu z pomocą organizacji UNESCO most odbudowano, jednakże tuż tuż w jego okolicy tak jak i w całym mieście straszą od 20 lat podziurawione od kul fasady i wypalone wnętrza. A w tym wszystkim tu i ówdzie pobudowano nowoczesne luksusowe hotele, nie przystające zupełnie do tego co widać wokół. Gdzieś z boku namalowany na kamieniu napis „DON’T FORGET” prosi – „Nie zapomnij”.
Do domu Ivanki w Dubrowniku na południowym skrawku Chorwacji docieram kilkanaście godzin przed wichurą. To dlatego nie dałam sobie więcej czasu w innych miejscach – chcąc wykorzystać piękną jesienną aurę pchałam się dalej chcąc za wszelka cenę dotrzeć nad Adriatyk, choć miejsc do zobaczenia jest w tym regionie mnóstwo a i zaproszeń też.
Ludzie, i wiecie co – dotarłam! To zamyka pewien etap mojej podróży. Oferta przydrożnych stoisk oraz sadów wywołała uśmiech na mojej twarzy. Jak tez podaje Wikipedia „Roślinność klimatu środziemnomorskiego tworzą m.in. drzewa oliwne, cytrusowe, eukaliptusy, cyprysy, pistacje oraz winna latorośl..” Wszystko się zgadza! Dodałabym, że w krajobrazie dominuje Adriatyk i białe domy z kamienia z czerwonymi dachówkami.
Ivanka, koleżanka znajomej, która przyjmuje mnie u siebie w domu i matkuje mi przez trzy dni widząc moje przerażenie w reakcji na siłę wiatru komentuje krótko „Jugo, mówiłam Ci. Jak wieje, nie można podejmować żadnych decyzji. Boli głowa i nic się nie udaje. Trzeba przeczekać, po nim zawsze przychodzi deszcz. Za kilka dni będzie lepiej”.
Przeczekiwałam zatem trzy dni ledwo wychodząc z łózka, bo dotarłam do Dubrownika w nocy padając na twarz (ach, te nadmorskie serpentyny). Gdy wiatr nieco ustaje, spaceruję po Dubrowniku. Lśniące, jakby wypolerowane chodniki, domy, pałace, koscioły z białego kamienia otoczone wysokimi murami twierdzy. To miasto jak z bajki. Mury otaczające stare miasto pamiętam dobrze z poprzedniej wizyty – przy wejściu na nie pokłóciłam się kiedyś z moim chłopakiem tak mocno, że każde z nas poszło w inną stronę – spotkalismy się zatem idąc z przeciwnych kierunków w połowie trasy i wtedy już nam przeszło..
Gdy robi się okno pogodowe pakuję manatki i wyjeżdżam z Dubrownika, wjeżdżając do Czarnogóry. Radość z pedałowania trwa jednak zaledwie dwa dni – gdy wjeżdżam do Czarnogóry – maleńkiego, uroczego państwa, które rowerowo odwiedzam drugi raz nie mam wątpliwości, że nie da się jechać. Jugo, sprawca całego zamieszania, wiatr znad północnej Afryki, który zmienia się w tej części Europy w wichurę by zakończyć się deszczem ponownie daje o sobie znać. Rozstawiony poprzedniego dnia namiot dzielnie się trzyma, ale mam wątpliwości, czy udałoby mi się go złożyć. Poprzedniego dnia po bezskutecznym szukaniu pokoju w zamkniętej na wszystkie spusty miejscowości nadmorskiej rozbiłam namiot na porośniętym drzewami cypelku, jakieś 100 metrów od ulicy, jak zwykle tak, by mnie nie było widać. Przespałam spokojnie, ale rozszalała wichura w nocy nie ustala w dzień. Postanawiam zostać, ale pod wieczór muszę wyjść po wodę i coś do zjedzenia. Gdy wracam jest jeszcze szarówka, ale tym razem nie czekam aż przejadą wszystkie samochody tak, aby nie było mnie widać (być wieczorem niewidocznym to jedna z moich głównych zasad) i skręcam do zagajnika gdzie jest mój namiot. Kręcę się jeszcze przy nim chwilę, przypinam rower i .. widzę zarys zakapturzonej postaci, faceta, który stoi nieopodal i mi się przygląda. Kurde, nie jest dobrze. Nie ma wątpliwości, że krąży – przeszedł między rowerem a namiotem i znowu stanął, zrobił kilka kroków i znowu odwraca się i patrzy. Poszedł. Wiem już, ze pomimo zacinającego deszczu i nocy muszę się zwinąć i zżymam się na własną głupotę. Baterie w latarce na domiar złego wysiadły, zapadła zupełna ciemność, rozświetlana czasem jadącymi samochodami, w pobliżu żadnego światła. Po spakowaniu polegającym na wrzucaniu rzeczy bezładnie w sakwy wyglądam z namiotu i tym razem blisko mnie stoi na wyłączonych światłach samochód i te facet znów tam jest. Poważnie, nie wiem po co miałby tam stać, zatoczka była 100 m dalej a to była prowadząca ze skarpy kamienna ścieżka. Teraz już trzęsę się ze strachu. Chwytam dwie sakwy idę w stronę ulicy nie widząc nawet ścieżki modląc się, żeby coś jechało. Zaczynam machać jadące samochody, zastanawiając się jak mam wrócić po resztę i rower w ten ciemny las. Może uda się ściągnać policję, myślę.
Po jakimś czasie widzę z ogromną ulgą, że samochód odjeżdża, a ja biegnę po resztę bagaży, szamocę się z namiotem, odpinam rower, pakuję się i jadę przed siebie pomimo ciemności i paskudnej pogody dziękując Opatrzności za pomoc. Postanawiam rozbijać się bardzej przy ludziach, choć proszenie mi z reguły nie leży.
Podróż poza sezonem ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Te pierwsze są dość oczywiste – brak tłumów turystów, kolejek, ceny spadają, na drodze jest dużo spokojniej. Są też „plusy” ujemne.
Najbardziej brakuje mi .. dnia!. Brakuje mi kilku godzin światła, chociażby i dwóch-trzech. Zanim człowiek wystartuje rano między 9-10 tą rano już około 16-tej robi się ciemno i trzeba rozglądać się za noclegiem. Ale – jest tez ciąg dalszy logistycznych zapętleń. No bo w sytuacji, że się już się gdzieś ulokuję i oporządzę, jest godzina 17ta, w porywie 18-ta i spać się aż tak nie chce. Mam też taką zasadę, że jak śpię na dziko to światła nie palę w ogóle, czyli – co tu robić? Rozmyślam oczywiście aż mnie głowa boli, ale jako mol książkowy zazwyczaj brałam jeszcze czytnik książek kindle i starałam się poczytać nakrywając śpiworem, ale .. niestety, ku mojej rozpaczy uszkodził się ekran i prawie od miesiąca wojuję z tematem. Nie jest już na gwarancji, naprawić w tych krajach gdzie jestem się nie da, kupić innego praktycznie tez nie – nawet nie wiedza co to. Mam już pewien plan, ale smuteczek nie ukrywam jest duży. Kindle – wróć!
Brakuje mi wieczornego polegiwania w otwartym namiocie (choć potem się zastanawiam skąd się w nim biorą pająki). Słuchania cykad. Patrzę na niebiesko-zieloną morską wodę i żałuję, że nie mogę do niej wskoczyć. Mijam nadmorskie miejscowości, gdzie wszystko jest pozamykane na wszystkie spusty, czasem trudno znaleźć jakiś sklep. I takie tam.
Ale grzechem byłoby narzekać. Noc, podczas której nocując w namiocie zdjęłam skarpetki bo było mi za gorąco i nie musiałam przykrywać się jak dotychczas dodatkowo (oprócz zakopania w puchowym śpiworze) torbą rowerową i kurtką mogę uznać za przełomową. Jeśli jednak ktoś myśli, że moje policzki głaszcze ciepły zefirek to się grubo myli niestety. Czas upałów dawno minął, wiatr jest całkiem ostry i chłodny, ale noce są dużo cieplejsze.
Ewa, pedałuj szybciej, przyjeżdżaj na święta, będzie barszczyk, pierogi, sernik, zamiast karpia zrobię ośmiornicę ha ha!- Iwona, mieszkająca od lat w Atenach koleżanka ze szkolnej ławy, którą namierzam przez fejsbuka wysyła mi zaproszenie. Iwonka, dziękuję serdecznie, bardzo chętnie bo od dwóch lat nie miałam świąt a to jest czas szczególny. Mam zatem następny „deadline” – do Aten na święta. W końcu zobowiązałam się polepić pierogi i upiec sernik, nie ma to-tamto!
Niech tylko ten Jugo odpuści.
8 comments
Zobowiazania to wazna rzecz! Nie ma zmiluj sie! Teraz pedaluj szybko lepic pierozki na swieta ☺
Ojjjjjjj..nie przesadzaj!! Pierogi zobowiazalas sie sama lepic!!!!Reszte zostaw na mojej glowie!!!SUPER TO TWOJE PISANIE!!!!……iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii pedaluj szybciej!!
Nie mogę pedałować szybciej. Jakbym miała nie zdążyć wezmę rowerowstopa, spokojnie.
Nie wiem z czym mam nie przesadzać.. lubię robić pierogi i sernik. Do zobaczenia.
może jakiś audiobook na jedno ucho, chociaż wiem, że na biwaku trzeba zachować czujność, Jednak jazda jesienią czy zima to inna para kaloszy dlatego podziwiam Cie za hart ducha, aktualnie jesteś chyba najtwardszą roweropodróżniczką jaką znam.
Tak wyszło z tą porą roku… A ja myślałam, że standardy twardości rowerowej wyznacza się w jakimś Nepalu czy coś :). Dziękuję
Ewo, przeczytałam ten wpis z wielkim zainteresowaniem…..i proszę bądź ostrożna w wybieraniu noclegu. I życzę ciepła w święta i towarzystwa greckiej koleżanki. Czy zdążysz tam przypedałować??
Zawsze jestem ostrożna Mira, a teraz to już dubelt!
[…] obfitowała jak widać w takie przypadki, spotkanie z kierowcą tira opisywałam tutaj. Ah, jeszcze Czarnogóra jesienią ubiegłego roku! Facet, który namierzył mój rozłożony na dziko namiot i w […]