Ostrzegano mnie przed tym, że w marcu w górskich rejonach wielu krajów Azji Południowo-Wschodnej palą lasy a dym jest niezwykle uciążliwy, ale tego, co tu doświadczam nie sposób opisać. W północnym Laosie, podobnie jak to było w północnej Tajlandii płonie prawie każdy skrawek ziemi. W południe, kiedy niebo powinno jaśnieć na nieboskłonie jest czerwoną kulą. Wszystko tonie w szarej, dymnej mgle, oczy szczypią a w powietrzu oprócz smrodu spalenizny fruwają czarne fafrocle.
Dzisiejsza burza w nocy na szczęście trochę oczyściła powietrze, ale daleko mu do przejrzystości.
Niebywałe. To wszystko podobno po to, aby oczyścić ziemię i przygotować pod uprawy, ale jakie to mogą być uprawy na zboczach o nachyleniu 70% to naprawdę nie wiem. Mam wrażenie, że to brutalna tradycja i jedynie „sztuka dla sztuki”.
Nie rozumiem tego, nawet bardzo nie rozumiem.
2 comments
Z tym paleniem lasów to rzeczywiście dziwna sprawa. U nas nie można palić traw z powodu bezpieczeństwa człowieka Czy w Laosie nie boja się utraty kontroli nad takim żywiołem jak ogień? Oczywiście jest to pytanie retoryczne.
Ewo, czy policzyłaś ile już nakręciłaś kilometrów? Robisz sobie takie notatki?
Też się zastanawiałam, czy Ci ludzie nie boją się, czy ogień dosiegnie ich domostwa. Ale widocznie nie.
Nakręciłam prawie 5000 km, ale dokładnych notatek nie robię.