Jak tylko ogłosiłam światu (radosną skądinąd) nowinę – no, że jadę i że na Filipiny – od razu się zaczęło. Że co ja robię, że to trzeci świat, że mnie tam koguty zadziobią (choć z tego co wiem nie walczą z turystami tylko jeden przeciw drugiemu) no, a w Manili bez broni palnej nie mam się co pokazywać..
Nie powiem, trochę mnie wcięło. Przeczytałam wszelkie dostępne informacje na temat tego kraju tudzież skąpe odnośnie zwiedzania go na rowerze – były one z reguły pochlebne i optymistyczne.
Po nitce do kłębka.. okazało się, że najbardziej złowieszcze perspektywy nakreślał mi cudzoziemiec, który od jakiegoś czasu pracuje w Manili i ze strachu kursuje jedynie na trasie hotel-praca.. na prowincji noga jego jeszcze nie postanęła. No tak…. Alex po zapoznaniu się z kilkoma stronami, które mu przesłałam stwierdził, że dużo traci i koniecznie musi zobaczyć coś więcej niż stolicę Filipin, która ma – faktycznie- nieco podłą opinię.
Ale jak będzie to się dopiero okaże. Zachowuję optymizm i zdrową ciekawość, ale z drugiej strony nie zamierzam się narażać – dużych miast i tak nie lubię więc zamierzam się ewakuować na prowincję wcześniej niż ustawa przewiduje.