11 lat życia na rowerze. Podsumowanie część 1

Rowerem przez świat solo - podróż przez Azję i Daleki Wschód

by Ewcyna
podróż rowerem

W związku z ważną dla mnie rocznicą, końcem roku i – pomimo słońca i bezchmurnego nieba za oknem – refleksyjnym nastrojem, pozwólcie, że pokuszę się o podsumowanie moich 11 lat na rowerze. Tak, właśnie ta rocznica mija w grudniu! Naiwnie może sądzę, że kogoś to zainteresuje, a jak nie to miło mi było poprzeglądać sobie stare zdjęcia i przypomnieć historie. Aha – piszę w częściach, bo za dużo się uzbierało. A było to tak…

Jest rok 2012. Po różnorakich, acz istotnych turbulencjach, żegnam się z pracą – nomen omen pierwszą, która naprawdę mnie interesuje. Cóż, bywa. W ramach nagrody lecę porowerować ze znajomymi z Crotosa do USA. Przez sześć tygodni turlamy się po trasie Los Angeles–Arizona–Utah–Colorado.

Góry Skaliste rowerem

Tamtejsze wiatry dość solidnie pomagają mi przewietrzyć głowę – na tyle porządnie, że skutkiem tej podróży podejmuję kilka decyzji. Sprzedaję mieszkanie po rodzicach w rodzinnym Sochaczewie, spłacam kredyt na swoim w Warszawie, przechodzę intensywną terapię i planuję wymarzoną wycieczkę – przejazd rowerem przez Japonię.

Japonia rowerem

Wiosną 2013 roku spędzam w Japonii trzy miesiące, przejeżdżając ją z południa na północ i wokół Hokkaido, po czym… nie chcę wracać. Życie w drodze wciąga mnie bardziej niż seriale na streamingach, w głowie mi się przewraca, i po powrocie zabieram się za przygotowania do większej „wycieczki”. Ogarniam życie: banki, doktory, ubezpieczenia, szczepienia i co tam jeszcze. Zaopatruję się w nowy sprzęt biwakowy, kupuję w Berlinie nowy rower, a na koniec pakuję życie do pudełek i wynoszę do piwnicy, a mieszkanie wynajmuję.

Dziesiątego grudnia 2013 roku zamykam drzwi swojego mieszkania na klucz i oddaję go lokatorce, a sąsiad, pan Maciej, zawozi mnie i pudło z rowerem na lotnisko. To właśnie tę datę traktuję jako rozpoczęcie etapu życia na rowerze, choć realnie zaczyna się on jednak wcześniej.

Wyruszam bez konkretnego planu, za to z ogromną ciekawością świata – i to się, na szczęście, nie zmienia do dziś. Żadnych tam dokładnych założeń, z grubsza tylko plan na pierwsze miesiące. Chcę zobaczyć dużo, a najchętniej wszystko, ale mam swoje priorytety. Takowym jest chęć poturlania się przez Amerykę Południową, w związku z czym kupuję bilet… ekshmm… do Azji, a konkretnie na Filipiny. Do kraju, o którym nie wiem prawie nic. OK, zdradzam – była promocja na bilety KLM do Azji i to przeważyło. A do Ameryki Południowej (póki co) nie docieram, czyli priorytet idzie się bujać. Bywa.

Filipiny

to było twarde lądowanie. Auć! Już po pierwszym tygodniu czuję, że to nie jest idealne miejsce na rowerowe przejażdżki. Na szczęście na początku towarzyszy mi koleżanka Zosia. Manila okazuje się jednym z najokropniejszych miejsc, jakie w życiu widziałam – półtora miliona ludzi mieszka na ulicy, a te poza centrum wyglądają jak rynsztok. W dodatku pierwszego dnia próbują nas okraść i mamy dość. Uciekamy stamtąd, aż się kurzy. O przepraszam, aż błoto w rynsztoku pryska.

Środkowa część wyspy Luzon nie jest wiele lepsza – bardzo dużo ludzi, hałas, brud, wilgotność, niezbyt ciekawe jedzenie i średniej urody krajobrazy. Taki jest początek tej wycieczki. Dopiero potem idziemy po rozum do głowy i, po zwiedzeniu – już bez rowerów – górskiej części Luzonu, szybciutko wracamy do Manili, prosto do portu, żeby dostać się gdziekolwiek. To jednak, z uwagi na okres świąteczny, graniczy z cudem. Skracając jednak temat, późniejsze „skakanie” po innych wyspach Filipin pozwala mi spojrzeć na ten kraj życzliwiej, odkryć piękniejsze miejsca i spotkać ciekawych ludzi. Wciąż jednak zapamiętuję go jako trudny i nie za bardzo na rower. Z Filipin lecę do Birmy.

Iloilo

Birma

To mój priorytet numer dwa i tu się udaje. Kraj mnie fascynuje, ale też wiem, że przez przepisy, które zmuszają turystów do nocowania w dedykowanych, droższych hotelach, podróż może wyjść drogo. Lądowanie jest nadzwyczaj miękkie, a już pierwsze godziny w Rangunie sprawiają, że czuję ciepło w sercu. Birma otula mnie łagodnością, ludzie patrzą i uśmiechają się łagodnie. Jest w powietrzu coś magicznego, choć kraj realnie jest dyktaturą. Myślę, że ma to związek z buddyzmem.

Jako turystka szybko zostaję „otoczona opieką” – cały czas mam na ogonie tajniaka. Czasem to zwykły chłopak w baseballówce, czasem jakiś facet w mundurze. Śledzą mnie, a ja, choć często zirytowana na maksa, w końcu zaczynam traktować ich jak część lokalnego krajobrazu i nawet bawić się w ciuciubabkę. Nie, nie zawsze jest to zabawne. Trzeba nocować w miejscach przeznaczonych dla turystów, co w podróży rowerem jest praktycznie niewykonalne, ale i tu znajduję sposób – pod koniec dnia idę na najbliższy posterunek policji z hasłem „oto jestem i gdzieś muszę przenocować, pomóżcie mi”.

W pierwszej turze mojej podróży jadę dalej przez Tajlandię, Laos i południowe Chiny.

Tajlandia

W Tajlandii od razu czuję się doskonale. Drogi są super, jedzenie też, choć jeśli myślicie, że na każdym kroku ktoś wam podaje tajskie curry, to nic z tego – pieczony kurczak, lepki ryż i sałatka z papai to przydrożny standard, nie mniej jednak pyszny. Tajlandia to połączenie nowoczesności z egzotyką – świetne miejsce, by zacząć przygodę z Azją Południowo-Wschodnią. Wróciłam tam 3 czy 4 razy, spędziłam ponad 4 miesiące. Logistyka jest raczej prosta. Jeżdżę po centralnej, północnej i wschodniej części kraju, a górzysty zachód mnie pokonuje. Większość turystów jednak zmierza na południe. Jak już tam docieram, rozumiem, czemu południe jest takim hitem – TE krajobrazy!

Tajlandia rowerem

Poza tym Tajlandia jest prosta logistycznie – sklepy typu „Żabka” są co krok, stoiska przydrożne jeszcze częstsze, zakwaterowanie tanie i powszechne – chociaż nie oznacza to, że codziennie korzystam z hoteli. Najczęściej śpię pod namiotem, a kilka życzliwych osób zaprasza mnie do siebie. Dodatkowym hitem Tajlandii są liczne parki narodowe, gdzie można biwakować, „tylko” trzeba uważać na małpy, warany i resztę niezwykle aktywnej fauny.

Laos

jest zdecydowanie biedniejszym krajem niż Tajlandia. Północ była dla mnie bardziej interesująca, bo jest górzysta, choć kilkunastokilometrowe podjazdy w upale i wilgotnym powietrzu są wykańczające. Część trasy udało mi się przepłynąć łódką po rzece Mekong.

Niestety, towarzyszyło mi szarobure, zasnute smogiem niebo – w lutym i marcu w tym regionie trwa sezon wypalania lasów. Dziś Laos to podobno zupełnie inna historia – na rzece jest tama a słynna droga numer 13, która kiedyś była epicentrum różnych przygód (z rozbojami na czele), została już przebudowana a Chińczycy zbudowali linię szybkiej kolei. Ciężko mi to sobie wyobrazić i mimo wszystko mam nadzieję, że Laosowi udaje się pogodzić rozwój z zachowaniem „tego czegoś” niezwykłego.

Chiny południowo-zachodnie

Muszę się tam spieszyć, bo jeszcze w Polsce załatwiam wizę na dwukrotny wjazd i muszę ją wykorzystać w ciągu pół roku. Cała ta logistyka wynika z tego, że dla Polaków i wielu innych narodowości uzyskanie dłuższej wizy turystycznej poza krajem rodzimym stało się praktycznie niemożliwe. Łaska chińska na pstrym koniu jeździ.

Przez trzy miesiące, z wyjazdem do Tajlandii na „visa-run” – podróżuję przez górzyste tereny Yunnanu i Syczuanu – te prowincje razem z północnym zachodem uważam za najciekawsze regiony Chin. To prowincje górskie – w Yunnanie mieszka większość z ponad 50 mniejszości etnicznych Kraju Środka, a Syczuan to wjazd na wyżynę Tybetańską, wspinaczka na czterotysięczniki – no i spotkanie z Tybetańczykami – tam naprawdę z wrażenia odbiera mi mowę. Nie to, że jest łatwo, le nikt nie mówił, że będzie. Dróg wzdłuż rzek tam chyba nie robią, ciągle są podjazdy i zjazdy po 20-30 kilometrów, nadgarstki i stopy wysiadają mi najbardziej. Na szczęście w tym regionie nie obowiązuje prawo, które zmusza cudzoziemców do spania w dedykowanych hotelach, śpię w tanich noclegowniach i generalnie różnych dziurach. Chiny to też najlepsze jedzenie ever – potrafią w 10 minut wyczarować pyszności. Za bezcen.

Wracam do Polski z Chin latem 2014 roku na 2,5 miesiąca z biletem powrotnym do Korei.

lot z rowerem

Muszę ogarnąć kryzys w mieszkaniu – remont, nowy lokator i inne przyjemności. Choć już mam wizję totalnej klęski logistycznej, bo fachowiec przychodzi miesiąc po ustalonym terminie, to na trzy dni przed planowanym wylotem udaje mi się to wszystko dopiąć..ufff!. I tak, we wrześniu 2014 roku ląduję w Seulu i przez 2,5 miesiąca turlam się po Korei Południowej, choć i tak nie udaje mi się dotrzeć do wszystkich regionów.

Korea Południowa

to najłatwiejszy kraj do rowerowania w tym regionie. Po raz pierwszy jeżdżę głównie po trasach rowerowych, które oplatają cały kraj. Śpię we wszechobecnych wiatach, czasem u ludzi, którzy mnie goszczą, a jak w listopadzie robi się zimno, często pukam do kościołów. Nie omijam też toalet, które są bardziej komfortowe niż niejedno trzygwiazdkowe hotelowe łóżko. Przez cały pobyt ani razu nie płacę za nocleg, choć wcale nie planowałam uczestniczyć w takiej konkurencji. Jesień w Korei jest fantastyczna – przepiękne kolory liści, słoneczne dni, temperatura 20-25 stopni.

Seul listopad

Dopiero pod koniec listopada robi się naprawdę zimno, a ja nawet nie mam ciuchów – lecę do Tajlandii. Tym razem wybieram trasę wzdłuż południowego wybrzeża w stronę Kambodży. W Tajlandii spędzam moje drugie święta w drodze.

Kambodża

Przez miesiąc kręcę po Kambodży – południowe wybrzeże, Phnom Penh, wokół jeziora Tonle Sap, w końcu starożytne miasto i świątynie Angkor Wat.

W Sylwestra pedałuję do Sihanoukville na wybrzeżu. To był jeden z najdłuższych dni w drodze – ponad 120 kilometrów po górkach w upale i kurzu. Ledwo żywa docieram do miasta, mijana przez tysiące ludzi na skuterach, którzy jadą świętować nadejście nowego roku na plaży. Padam na łóżko o 21:00 i żadne fajerwerki mnie nie budzą. Plaże obejrzę dopiero następnego dnia. Wyjeżdżam przez mało znane przejście graniczne na północy, przejeżdżając przez najbiedniejsze rejony kraju. Na pożegnanie mijam tablicę „grób Pol-Pota”. Nie wiedziałam, że 73-letni dyktator i przywódca Czerwonych Khmerów Pol Pot zmarł w 1998 r. w chacie w dżungli niedaleko wsi Anglong Veng przy granicy z Tajlandią, zanim władze Kambodży zdążyły go postawić przed sądem za ludobójstwo.

Tajlandia ponownie – ale tym razem postanawiam w końcu zobaczyć południe kraju. W trasie spotykam chłopaka z Indii – rowerzystę, z którym mieliśmy kontakt przez Facebooka. Ta znajomość trochę zmienia moje plany. Południe Tajlandii jest absolutnie najpiękniejsze, jeżdżę w żółwim tempie, po 3-4 noce spędzając w jednym miejscu. Wtedy też powstaje ten wpis „A kto Ci zabrał ten czas?”, który był chyba najbardziej dyskutowany na fejsie. Jestem już pod granicą, ale zamiast wjechać do Malezji, postanawiam wrócić na północ pociągiem i przyłączyć się do kolegi, by razem przemierzać Laos i (jednak) Wietnam. Jedziemy trochę razem przez Laos, pokonuję częściowo trasę sprzed roku.

Chirag jest zabawny i towarzyski a ja uczę się jazdy w duecie a potem nawet w tercecie, bo dołącza do nas Anglik Andy a potem w jeszcze kilka razy zestaw się zmienia. Z uwagi jednak na to, że jego kieszeń była dużo cieńsza od mojej praktycznie zawsze szukamy noclegów na dziko. Najczęściej naszym celem są szkoły, które w Laosie zawsze są otwarte, w przeciwieństwie do otoczonych płotami i bramami potem w Wietnamie. Ponieważ jednak ludzie jadą w pole skoro świt o 6tej to i podwożą dzieci do szkoł o tej samej porze, więc najczęściej przy zwijaniu się rano mamy już porządne audytorium.

Wietnam

Bałam się Wietnamu ze względu na moje upodobanie do ciszy i moje obawy w większości się sprawdzają – poza górami jest okropnie głośno i brakuje miejsc na rozstawienie namiotu. Kraj jest długi, rozciąga się na ponad 2000 km, z różnymi strefami klimatycznymi.

Początkowo nie wiem, czy jechać na północ, czy na południe. Ostatecznie, kiedy dojeżdża Chirag i jego nowy towarzysz – Hiszpan Ivan, zaczynamy podróż na południe wzdłuż wybrzeża. Ta droga, poza kilkoma miejscami, to koszmar, chłopaki pędzą dalej, bo mają wizę tylko na miesiąc, ja na 3 miesiące (choć ostatecznie wykorzystuję z niej tylko 3 tygodnie). Skręcam w góry, by jechać trasą Ho Chi Minh. Jest lepiej, ale tylko trochę. Kwiecień, a potem maj, to nie jest dobre połączenie na Wietnam – to najgorętsza pora roku, a to, co interesuje mnie najbardziej, to siedzenie w cieniu, a to wpływa odwrotnie proporcjonalnie na długość przebywanej trasy. W końcu łapię autobus i docieram nim do Sajgonu. Mam tak dość gorąca i perypetii sercowych, że zamiast szukać pracy w Tajlandii, decyduję się na kupno biletu do Polski i zjawiam się na spotkaniu klasowym, witając z radością wielu przyjaciół, których nie widziałam od lat. Czas w Polsce zdecydowanie ratuje moją sponiewieraną psyche.

We wrześniu 2015 roku, po wymianie lokatorów w mieszkaniu, wyruszam z Warszawy z mglistym planem dotarcia rowerem do Indii. Po raz kolejny okazuje się jednak, że słowo „projekt” i „plan” u mnie nie działają, w życiu trzeba być elastycznym jak gumka od majtek, więc wychodzi mi pętla po Europie z okresem świąteczno-noworocznym i zimowiskiem u koleżanki w Atenach.

Rowerowa pętla po Bałkanach

Zostawiam tam rower i przylatuję do Polski, bo zmogły mnie kwestie zdrowotne. Podróż odbywa się w turze jesienno-zimowej i letniej – 11 krajów: Słowacja, Węgry, Serbia, Bośnia i Hercegowina, Chorwacja, Czarnogóra, Albania, Grecja, gdzie osiadam, jak się okazuje, na dwa miesiące, by potem polecieć do Polski, wrócić i kontynuować do kraju, czyli północna Grecja, Bułgaria, Rumunia, Ukraina. Ponad 7 500 km i prawie pół roku w siodełku.

Mniej więcej w tym czasie dociera do mnie, że z kasą u mnie cienko. Mam na koncie jakieś 3 tysiące i choć umiem w oszczędności, to na dłuższą metę nie jest to ani rozsądne, ani miłe. Po raz pierwszy czuję, że nie bawi mnie sypianie w namiocie, kiedy nie chcę – bo jest wilgotno i zimno, a nie stać mnie, by za często coś wynająć. Reasumując – trzeba było zasilić konto bankowe. W Warszawie za nic w świecie nie chcę mieszkać i to się raczej nie zmieni. Wtedy przypomina mi się, że jeszcze podczas podróży po Filipinach napotkany chiński cyklista powiedział mi, że z moim angielskim i moim wyglądem (uwaga – chodzi o jasną skórę i blond włosy) mogę uczyć angielskiego w Chinach. A ja kiedyś zdawałam na anglistykę i uczyłam tego języka również. Było to dobre rozwiązanie, zgodne ze mną. I dziwnym (czyż może być inaczej?) zbiegiem okoliczności natrafiam w rozmowie na Facebooku na rowerzystę z Białorusi (tak!), który przerwał podróż, by dorobić właśnie uczeniem angielskiego na zachodzie Chin. Ja kontaktuję się z nim, on kontaktuje mnie ze swoim pracodawcą, przechodzę szybką rekrutację online jeszcze będąc w Grecji, po czym pozostaje mi tylko wrócić do Polski, by wyrobić wizę pracowniczą i… fru! Całość zajmuje 3 miesiące i tak, tuż przed świętami Bożego Narodzenia 2016 roku, ląduję w Urumczi, stolicy prowincji Sinciang na dalekim chińskim zachodzie, jako pracownik szkoły językowej i moje życie ponownie wywraca się o 180 stopni, ale o tym w następnej części opowieści TUTAJ.

pozwolenie na pracę w Chinach - zaproszenie
: 11 lat życia na rowerze. Podsumowanie część 1

To wszystko nie byłoby możliwe, żeby nie moi przyjaciele i moja rodzina, generalnie wszyscy, którzy mi pomagali, ogarniali, przyjmowali i często gęsto karmili – Aga czyli Guśka, Dorota z Krzyśkiem, ciocia i Ola w Sochaczewie i dziesiątki innych osób.

Jeśli chcesz mnie wesprzeć w tym co robię, chcesz czytać więcej – możesz dorzucić się do mojej skarbonki. Nie zdefrauduję, przysięgam 🙂

Postaw mi kawę na buycoffee.to

You may also like

Leave a Reply