W kwestii owoców Japonia jest bardzo uboga. Są przeokropnie drogie, czasem pozwalam sobie na grejpfruta no i raz nabyła przecenione jablko za około 3 zl sztuka. Widziałam też czereśnie z Ameryki, pudełeczko, w którym było mniej niż 20 sztuk kosztowało 400 jenów czyli jakieś 15 PLN.
Wczoraj dotarłam na samą pólnoc Honsiu, do Hirosaki, miasta w regionie, które centrum produkcji jabłek. Ku mojej radości na horyzoncie pojawiły się kwitnące obłędnie sady (pewnie w Polsce teraz jest tak samo:), które zastąpiły w dużej mierze nudnawe już nieco pola ryzowe..
Jabłko jest symbolem miasta Hirosaki i nawet noc spędziłam w miejscu, które się nazywa „Apple park”. Nasadzonych jest tam wiele odmian jabłoni, coś tam napisane tu i ówdzie w celu edukacji dzieci.. Jabłka są na każdym gadżecie miejskim i tak sobie myślę, że marketingu miejsc, w tym przypadku jabłkowego, mogłyby się uczyć władze Grójca, Warki czy Mławy..
Na a ja w Aomori zegnam się z Honsiu i płynę promem na wymarzone Hokkaido. Wyspę, którą zamieszkuje jedynie 5% populacji Japonii i na której podobno są konie (czyli mają się gdzie paść, czyli pewnie sa łąki!). Będę miała miesiąc na przemierzanie tamtejszych przestrzeni, co jest zgodne z moimi założeniami i cieszy mnie to bardzo. Mniej cieszy mnie prognoza pogody, w porywach 13 stopni a ja czapki uszatki nie wzięłam, popatrzcie państwo, nie pomyślałam 🙂