Dziś wzruszyłam się tak, że odjęło mi mowę. Jadąca z naprzeciwka ciężarówka zasygnalizowała światłem manewr skrętu! To nic, że pojechała w odwrotną stronę, ale kierowca na pewno chciał dobrze. Aby to uczcić zaczęłyśmy szukać naszego przyjaciela San Miguela. San Miguel występuje w postaci light i regular, obie są smaczne i nie otępiają jak to piwa mają w zwyczaju. Niestety, w nowym regionie, do którego wjechałyśmy a w którym to co kilka metrów ustawione są tablice zniechęcające do zażywania narkotyków i alkoholu ciężko San Miguela spotkać. Się naszukałyśmy, że hej! …
Dzień generalnie był urozmaicony, bo Zocha złapała gumę. I – jak to Zocha – powiedziała, że to skandal, bo ona tyle jeżdzi na tym rowerze i jeszcze w życiu gumy nie złapała. Dowiedziałam się też, że opony tez w życiu nie zmieniane i one zawsze były takie łyse bo są miejskie no i po co w podróż brać pompkę, jak zawsze korzysta ze stacji benzynowych. Ale może to i dobre podjeście w odróżnieniu od mojego – zamiast nie spać po nocach przed wyjazdem, czy się wszystko zabrało i załatwiło a potem dźwigać tony tego wszystkiego zalec na kanapie jak Zocha i przeddzień wyjąć z domowego schowka biwakowe utensylia i z myślą „przecież musi być dobrze” wyruszyć w świat.
Tak było tez tym razem. Guma poszła koło jakiegoś domostwa, zaraz wyległo kilku chłopa w otoczeniu gromadki dzieciaków, raz dwa wszystko Zośce ponaprawiali i po krzyku. Przy okazji się okazało, że w opakowaniu dętek na koła 26 cali były 28-calowe, jak to możliwe??
Mamy też za sobą pierwszy dzień odpoczynku. Zaplanowałyśmy go w miejscu do tego niemal idealnym – przy parku narodowym Stu Wysp. Rowery poszły w odstawkę a my razem z pochodzącym z czeskiej Pragi Tomem wynajęłyśmy na cały dzień łódkę, która nas po owych wysepkach obwoziła, zatrzymując się w miejscach idealnych do tzw. snorkellingu czyli pływania z rurką w celu obserwowania kolorowych ryb i żyjątek morskich. Niestety ja noszę okulary i do tego z wodą nie jestem za bardzo pan brat, więc nie mogłam założyć specjalnych binokli i nie zobaczyłam za wiele, ale Zochę tak wciągnęly rybki Nemo i inne koralowce, że nie sposób było jej stamtąd wyciągnąć. Rurka w twarz, binokle na nos i dryfowała plackiem na wodzie.
Podjęłyśmy też decyzję, żeby obić w gory, aby odpocząć od panującej na wybrzeżu duchoty. Miasto Baguio, gdzie jesteśmy leży w filipińskiej Cordillierze na wysokości 1500 m n.p.m. i zwane jest letnią stolicą Filipin ponieważ temperatura, która tu panuje jest niska jak na tutejsze standardy, tj. ok. 22-25 stopni i ludzie tu przyjeżdżają odetchnąć. Wygląda jednak na to, że przyjechało tu razem z nami odetchnąć tu podczas świąt pół Manili.
Najważniejsza atrakcja gór Cordillera leży jednak jakieś 160-180 km dalej i następne setki metrów wyżej. Są to znajdujące się na liście Unesco tarasy ryżowe w miejscowości Banaue, liczące sobie podobno jakieś 2000 lat. Trochę szkoda ominąć taki kąsek, a z drugiej strony każdy, ale to każdy odradzał nam jazdę rowerem, gdyż po drodze nie ma podobno nic, drogi strome i złej jakości. Trochę zniechęcone i trochę wystraszone postanowiłyśmy zostawić nasze rowery w Baguio, pobawić się przez chwilę w backpackerki i jechać dalej autobusem.
W ramach przygotowań do wyjazdu odwiedziłyśmy tutejszy dworzec autobusowy. Było na nim oprócz tabunu ludzi dużo zwierząt, które tez pewnie ciągnie do domu na święta, podczas których będą uczestniczyć godnie na stołach w formie mięsnej rąbanki. Okazało się też, że przedsprzedaży biletów na następny dzień nie ma i powiedziano nam, że trzeba przyjść o 5 rano, to może będzie szansa dostać bilet na godzinę bliżej nieokreśloną.
Tym sposobem wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na to, że święta Bożego Narodzenia spędzimy w górskiej wiosce z daleka od cywilizacji. Nie potrzeba nam w sumie tej cywilizacji, ale duch spokoju i odnowy by się przydał.
Wesołych Świąt!!!