I am Cambodian! I am Polish!

by Ewcyna

Wiesz gdzie masz się zatrzymać w Phnom Penh? usłyszałam na odjezdnym w Sihanoukville.

Jedź do SmallWorld. Oni tam bardzo lubią cyklistów. To jest gdzieś tutaj – pomieszkujący w kościele Tom z Kazachstanu zaczął rysować nogą w piachu zarys miasta. Tu jest lotnisko, potem skręcasz tutaj.. numer ulicy 604 czy 608. Gdzieś w tej okolicy to będzie. Mój przyjaciel powiedział mi kiedyś, ze tam chętnie nocują takich jak ty, co podróżują rowerem. On właśnie tak jeździł jak ty.

Nie wiedziałam, dlaczego w SmallWorld bardzo lubią osobników na rowerach, ale dlaczego nie sprawdzić? I po kilku dniach, przejechawszy urokliwe drogi kambodżańskiego wybrzeża, posiedziawszy chwilę w klimatycznym postkolonialnym mieście Kampot i mniejszym Kep, w końcu przedarłszy się przez przedmieścia kambodżańskiej stolicy (zastanawiając ileż to trzeba mieć fantazji i poczucia humoru, żeby zakurzoną, dziurawą, piaszczysto-kamienistą, zapchaną trąbiącymi pojazdami drogę wjazdową do miasta nazwać Bulwarem) stanęłam przed bramą SmallWorld.

A kto to jest Tom? mina zarządzającej tym miejscem dziewczyny nie pozostawiała złudzeń, że nie wie o co i kogo chodzi. Jakoś dziwnie założyłam, że oni wszyscy się znają, współpracują i generalnie wiedzą kto jest kto… To ja może sobie pójdę, nie ma problemu mówię, ale nie ma takiej potrzeby. Willa, w której mieści się ta organizacja NGO jest duża, ma w nadmiarze tarasu, a mi na dodatek może jeszcze dobrze patrzyło mi z oczu bo pozwolono mi na tym tarasie chwilę pomieszkać.

Dnia następnego sprawa się jednak wyjaśniła J. Poprzedni właściciele tego miejsca, obcokrajowcy, byli bardzo rowerowi i użyczali go czasami podróżnikom rowerowym w ramach portalu Warmshowers. A do tego Tavry wraz z bratem prowadzi firmę, która organizuje wycieczki rowerowe po Kambodży zgodnie z zasadami odpowiedzialnej turystyki. Nie są one przewidziane na zaliczanie kilometrów, ale spotkanie z lokalną ludnością, poznanie jej zwyczajów, kuchni, dyskutowanie z nimi ich problemów. To lokalna inicjatywa, dzięki której ludzie mogą zarobić choć trochę grosza w obcokrajowiec wyjedzie z Kambodży trochę mądrzejszy. Niestety, widzę, że jak dla mnie ceny są zaporowe, ale klientami są głównie Amerykanie i Australijczycy. Samo SmallWorld to miejsce wspierające młodych mieszkańców Kambodży, którzy chcą rozkręcić własny biznes. Przed domem zawsze siedzi kilka osób i wpatruje się w ekrany komputera. Są jakieś darmowe szkolenia i zajęcia.

Miło mi obserwować takie inicjatywy w państwie w którym jeszcze nie tak dawno nie sposób było pomyśleć o jakiejkolwiek turystyce, nie mówiąc już o turystyce odpowiedzialnej. Chora wizja Pol Pota, przywódcy organizacji Czerwonych Khmerów, aby stworzyć z Kambodży komunistyczny kraj – utopię sprawiła, że brat zabijał brata a w ciągu kilku lat wojny domowej w latach 1974-1979 wymordowano oraz zginęło z głodu ponad 1/3 ludności kraju. Na pierwszy ogień poszła inteligencja (analogicznie do Katynia), w ciągu jednego dnia z miast wysiedlono ludność na wieś by pracowała na roli. Tortury, jakie stosowano przypominają te, stosowane podczas Holocaustu w Europie. Po co teraz się przyjeżdża do Phnom Penh? Głównymi „atrakcjami” są niestety pola śmierci w Cheoung Ek i miejsce tortur – muzeum Tuol Sleng, które można porównać do warszawskiego Pawiaka. Odwiedzam je. Przerażające miejsca i historie.

Kilka dni później miałam nieoczekiwanie do czynienia z inną społeczną inicjatywą. Ale po kolei.

Każdy dzień w drodze to podobny rytuał. Pobudka przed świtem, bo jak tu spać, jak całe otoczenie już na nogach? Około piątej uaktywniają się świątynie i na dzień dobry serwują dawkę decybeli z jednostajnym dźwiękiem modlitw przeplatanych mnisią muzą. Mnisia muza do najdelikatniejszych nie należy. Ludzie odpalają skutery, toczą przed sobą stragany z jedzeniem, by zająć na czas najlepsze miejscówki przy drodze (najlepsza miejscówka znajduje się z reguły przy markecie, szkołach i przystanku busów). Psy ujadają w ciemności na toczących wózki ludzi. Koguty zdzierają zachrypnięte gardło – no, to jest ich moment dnia, kiedy, jak nie teraz można się wykazać?

Około 6.30 robi się widno. Poranne, dość niespieszne obrządki i jestem w około ósmej jestem w drodze. Aha, czas na śniadanie. Na śniadanie serwuje się tu zestaw obiadowo-kolacyjny czyli coś kościsto-mięsnego z ryżem lub zupę kluskową. Jest jeszcze zupa ryżanka z mięsną wkładką zwana „bobo” i to lubię najbardziej. Zaliczam „bobo”, może jeszcze rozglądam się za jakąś przegryzką.. najlepsze są zawinięte w liście bananowców pieczone banany z klejącym ryżem czyi tzw. „sticky rice”. Dobra, mam wszystko – jedziemy!

Na rozgrzewkę poranna dawka „helołów” i pozdrowień młodzieży szkolnej, która grupami i pojedynczo rowerami zmierza w stronę szkoły. Następna dawka nastąpi pomiędzy 11tą a 13tą, kiedy mają przerwę i największa po 16tej, kiedy po zajęciach jadą do domu. W międzyczasie pojedyncze „heloły” i „bajbaje” dla małych szkrabów, które nie są jeszcze w wieku szkolnym i kręcą się po podwórkach ganiając za kurami i bawiąc czym popadnie. Czasem też dla dorosłych.

Kręcę zdrowo do godzin południowych, kiedy to następuje czas obiadu i sjesty. Choć nie tragicznie, ale jednak jest gorąco i dla własnego dobrostanu te godziny najlepiej przeleżeć w cieniu, tak jak większość azjatyckich nacji czyni najczęściej bujając się i drzemiąc w hamakach. Jeśli chce się coś o tej porze kupić często należy zacząć od obudzenia sprzedawcy. No, akurat tu w Kambodży znalezienie miejsca, gdzie można odpocząć, jakiejś wolnej ławki czy wiaty nie jest proste, jakiś nieurodzaj jest, ale przy odrobinie szczęścia się udaje.

Aby coś znowu zjeść wzrokiem taksuję mijane czasem żarłodajnie. Na kambodżańskiej prowincji króluje system „garnkowo-stolikowy” czyli rząd garów z wystawionym przed knajpą jedzeniem. Co jest w garnkach dowiesz się podnosząc po kolei przykrywki i mieszając łychą. Gdy dana potrawa przejdzie test wzrokowo- węchowy wystarczy pokazać palcem i już jest na stole. I do tego dzban pysznej herbaty, to ewidentnie pozostałość francuskiego kolonializmu. Cena około 1,5 dolara. Szeroki uśmiech kucharki – zawsze gratis.

Około 15tej odpalam ponownie rower i nagniatam do wieczora czyli około 18tej. W okolicach 17tej zaczynam rozglądać się za noclegiem.. Gdzie mnie dziś zaniesie? Namiot w polu, przy szkole, przy świątyni a może zwyczajnie guesthouse? To prawie zawsze wielka niewiadoma.

Tym razem nie wiedziałam, dlaczego znalezienie noclegu szło mi wybitnie topornie. Odbiłam się od zamkniętej bramy szkoły, u mnichów tez mnie nie chcieli bo jestem kobietą. Potem była inna szkoła i pan, który machał jednoznacznie głową, że „nie, bo niebezpiecznie”.

Nie ma nic bez przyczyny – pomyślałam. Znaczy się mam poszukać guesthousu.

Znalazł się nawet dość szybko gdzieś w bocznej uliczce wioski. Nigdy bym go sama nie wypatrzyła Malutki, na 3 pokoje, prosty, ale schludny.

Po jakimś czasie za drzwiami słyszę jakieś głosy, zamieszanie i w końcu rozlega się pukanie do drzwi.

Hmmm. Jest prawie siódma wieczór ja zaległam już oczywiście w stroju wieczorowym i nie jest to suknia. Otwieram i widzę za drzwiami moją gospodynię w towarzystwie grupki dzieciaków. Pokazuje mi książkę do angielskiego, wskazuje na ich grupę, potem na mnie a potem na egipskie ciemności, które rozciągają się za naszymi plecami.

Że co? Że uczycie się angielskiego gdzieś tam i mam iść z wami? Ale teraz o tej porze? Przecież jest tak ciemno! Szkoła już zamknięta!

Nic z tego nie rozumiem, ale widzę, jak kilka par oczu wpatruje się we nie w napięciu. Czuję to napięcie, wisi gdzieś w powietrzu.

Dobrze, pójdę z wami, tylko się przebiorę – odpowiadam a wszyscy z radości niemal skaczą do góry.

O co tu chodzi??

Bierzemy rowery i wyjeżdżamy na szutrową drogę za domem. Ciemność widzę, ciemność! Jedziemy i oprócz mnie nikt nie ma tu żadnego oświetlenie roweru, ale jak widać nikomu to nie przeszkadza.

I nagle – jest budynek, pełne dzieci i młodzieży ławki. Na oko jakieś 30 osób. Wpatrują się we mnie jak w pozaziemskie zjawisko.

Że co? Że ja mam tu niby uczyć??

No propozycja w istocie nie do odrzucenia. Ale co oni umieją? W jakim są wieku?

Nauczyciel wyjaśnia, że to wieczorne zajęcia angielskiego dla chętnych. Tak, w szkole też mają, ale nie za dużo. Te zajęcia są współfinansowane z organizacji NGO, ale i tak trzeba trochę zapłacić. Nie każdego jest stać. A on może tu uczyć tylko wieczorami, wcześniej nie ma czasu.

Rozpiętość wiekowa jest bardzo duża, za duża. W grupie są sześcioletnie maluchy i kilkoro osiemnastoletnich podrostków. Jak tu nauczać? Ale wrzucam na luz i po chwili dzieci powtarzają chętnie za mną słowa, choć mam wątpliwości, czy robią to ze zrozumieniem. Powtarzanie grupowe to najczęstsza tutaj metoda nauczania, słyszę często te chóralne litanie jak mijam szkoły.

„I am Cambodian”! krzyczą. „I am Polish!” pokazuję na siebie.

“Many Cambodians and one Polish!” i wszyscy się śmieją.

W drugiej ławce siedzi Pia. Ile masz lat? pytam. Dwanaście. I lubię pizzę! Odpowiada. Skąd jesteś i gdzie jedziesz? odważnie zadaje mi pytanie. Gdy kończymy to szkolne widowisko ze mną w roli głównej podchodzi, by jeszcze trochę porozmawiać. Mówi, że dużo się uczy. To widać.

Niezła jest ta mała! Patrzę na dziewczynkę i widzę siebie w tym samym wieku. Pochłoniętą przyswajaniem nowych słówek i rozszyfrowywaniem prostych angielskojęzycznych tekstów. Jeżdżącą do pobliskiej Żelazowej Woli, jedynego miejsca gdzie mogłam posłuchać angielskiego na żywo. Potem jeżdżącą do Warszawy, aby wypożyczyć anglojęzyczne książki. Książka i wkuwanie do śniadania, obiadu, kolacji. To nie były czasy internetów i telewizjów, Ipodów, tabletów i leżącej półkach kiosków anglojęzycznej prasy. W końcu emigrującą by tych języków zacząć używać. Teraz znajomość języków obcych bardzo mi pomaga i wierzę, że w przypadku Pii będzie podobnie. Dobra, stop. Koniec tej pisaniny i tych przechwałek. Koniec czytania – marsz do książek! Uczyć się! Podróżować!

ps. Prosze tylko nie jedźcie do SmallWorld na nocleg, bo wyślą za mną list gończy..

You may also like

3 comments

Mira z Łodzi 20 styczeń 2015 - 22:23

Historia z wieczorową szkołą angielskiego- świetna. I zdjęcia też urokliwe.

Reply
Ewcyna 24 styczeń 2015 - 01:28

Mam teraz jakiś ciąg edukacyjny. Wczoraj nocowałam w szkole i rano też odbyliśmy z młodzieżą lekcję, nauczyciele prosili i nie było przebacz ;).

Reply
Mira z Łodzi 28 styczeń 2015 - 09:27

Ewo, ta edukacja,to świetna niezaplanowana przygoda.. Uczyć radosne dzieci, dla których jesteś kimś niezwykłym….hm.. to marzenie. Fotografuj te dzieciaki, bo to wdzięczny temat. Emanują radością życia.

Reply

Leave a Reply